Dwór pachnie świętami. Podłogi błyszczą, szyby w oknach lśnią, klamki się świecą. W wazonach kwiaty. Króluje woń hiacyntów i ciasta. Ledwo zdążyliśmy się rozebrać, już palą z batów i wokoło gazonu z fantazją toczą się powozy: dorocznym zwyczajem sąsiedztwo zjeżdża się do nas na święcone. Z odległości 20, ł0, 40 wiorst czwórką koni przyjeżdżają rodziny z dziećmi i służbą. Już pełen jest olbrzymi salon, tłoczno w gabinecie, w pokoju mamy, u nas, wszędzie. Czekamy na księdza. Młodzież, czatująca na ganku, wbiega podmiecona i głośna.
- Jedzie! Jedzie! - i oto słychać głęboki głos jego w przedpokoju.
- Jestem, jestem! A gdzież te brzdące zatracone?
Rzucamy mu się na szyję. Gadamy jedno przez drugie, tłoczą się wokoło goście. Nagle gwar przebija donośne wezwanie ojca.
- Prosimy do stołu! Czym chata bogata! - i jednocześnie otwierają drzwi do jadalni.
Pamiętam to dziwne uczucie; przecież od wielu dni widziałam nasze święcone. Ale to się jakby nie liczyło: dopiero teraz stawało się święto. Było coś dziwnie uroczystego w dostojnym pochodzie gości do zastawionego stołu. Przez wielkie okna biło falami słońce, okrywając połyskiem lukry i cukry, czerwieniąc intensywrnie mięsiwa, wesoło bieląc śnieżyste obrusy.
- Oby się ,panu, drogi panie Norbercie, dzieciaki zdrowo chowaly! -- całuje się z ojcem ksiądz Łuszczek, trzymając na widelczyku kawałek jajka.
- I pani drogiej - zwraca się do mamy - i państwu Wszystkim życzę...
Gwar, ścisk, całusy, okrzyki, czasem czyjaś łza w oku (czemu dorośli ludzie płaczą? - myślałam zdumiona...). Pamiętam pewne zabawne qui pro quo.
Ksiądz, całując nas w główki, spytał, czym chcemy być.
- Ja - odpadam rezolutnie, jako że przygotowana byłam na to stałe pytanie - albo Emilią Plater, albo Marią Malczewskiego.
Czemu się tak śmieli? To szkaradnie! Sama słyszałam, jak na sobotnich zebraniach u rodziców czytano Marię Malczewskiego, a teraz?! Bardzo się czułam obrażona.
- A ty, Stefciu?
- Ja - odparł mój brat z zapchaną buzią - ja będę stangretem Moisiejem!
- To swietnie!
Roześmieli się wszyscy.
- No, a ty, malutki?
Mój złotowłosy braciszek stanął między kolanami księdza.
- Ja będę królem!
- Czym?! Jak?! Co on powiedział?! - zawrzało przy stole.
- Aha! Więc królem? A dlaczego chcesz być królem?
- Bo miałbym wtedy dużo papieru do rysowania! - zadzwonił cienki głosik.
Wreszcie nadchodził punkt kulminacyjny. Wstawano od stołu.
- Gdzież napijemy się kawy? - zadawał tatuś niezmienne pytanie.
- Może w ogrodzie? - odpowiadał ktoś z gości.
- Jakże, Lilu, jak tam w twoim królestwie? - pytał ojciec matkę, niby zaskoczony.
-- Ależ proszę, proszę! - gorączkowała się mama i widać było, że chce się swym ogrodem pochwalić. Wówczas ojciec zbliżał się do zamkniętych drzwi na werandę i oburącz je otwierał.
Mój Boże! Jak dziś pamiętam to wrażenie! Przecież od kilku dni, a. czasem kilku tygodni bawiliśmy się już w ogrodzie wśród gęstej, jasnej roślinności, ale dopiero teraz była wiosna! Gazony buchały odurzającym zapachem mnóstwa kolorowych hiacyntów, żonkili i wczesnych narcyzów; barwiły się aksamitne dywany bratków, błękitniały krągłe klomby niezapominajkowej gęstwiny. A daleko, daleko, obok altanki widniała biała od kwiatu, pierwsza zakwitająca u nas czereśnia... Ukochane drzewko mego ojca! "Tatusiowa wisienka"...
To już była prawdziwa wiosna. W południe bywało tak gorąco, że wkładano nam pierwsze letnie sukienki, leciutko pachnące głębią szaf. A potem następowały okrzyki:
- Ach, jak ona wyrosła! Trzeba podłużyć!
O daleki, niezapomniany kraju, daleki, niezapomniany domu, młodości moja jasna i odległa... Do was płyną myśli w ten promienny dzień Wielkiejnocy, którą przeżywam w mieście wśród innych ludzi, innych nastrojów, innych dążeń... Ale nie jest mi smutno. Czy może ,być smutny człowiek posiadający skarb radosnych wspomnień? "
"Echa Wielkiejnocy" Zofia Petersowa z czasopisma "Kobieta w świecie i domu" Nr7 1939