|
|
|
O pewnym ośle, Luci, psach i reszcie
Henryk Rodakowski - Stróż
Zacznijmy od opowieści o pewnym sprytnym ośle, którą przytacza w swoich wspomnieniach Helena z Jaczynowskich Roth.
Osioł przeznaczony był początkowo do wożenia dzieci, a kiedy jego miejsce zajął kuc zdegradowano go do wożenia wody. Osioł przyjął tą degradację z godnością, godził się jednak wozić jedynie czystą wodę i za nic nie można go było zmusić do wożenia pomyj.
Innym pomysłem wspomnianego osła było podjadanie koniom ich jedzenia. Osioł, kiedy tylko nałożono owies, wychodził ze swojego boksu i zaczynał wyjadanie z końskich złobów. Nie zaczynał przy tym od żłobów najbliższych, ani przypadkowych, ale od żłobów koni, które jadły najszybciej na koniec zostawiając sobie konie jedzące najwolniej i zawartość swojego własnego żłobu.
Przechodząc do groźniejszych zwierząt wypada napisać o Luci, która pojawia się w książce Andrew Tarnowskiego "Ostatni mazur". Lucia była dwustukilowym dzikiem, wychowanym przez rodzinę Tarnowskich od warchlaka i przywiązaną do nich jak pies. Lucia spała w domu, na jej grzbiecie jeździły dzieci, a w czasie posiłków zdarzało się jej wchodzić przednimi łapami na stół i wyjadać z talerzy.
Zofia Malanowska, autorka "Wilczyckich wspomnień" miała zajączka oraz owcę. Owca była biała, a kiedy miała młode jeden baranek urodził się biały jak ona, a drugi zupełnie czarny. Charaktery baranków zupełnie nie odpowiadały ich kolorom. Biały był bardzo groźny, gotowy bóść wszystko co się rusza, za to czarny okazał się bardzo łagodny.
Anna Pruszyńska wspomina całą plejadę domowych zwierząt. Była papuga Lorito i kanarek Pikuś, oswojona kuna,udomowiony jeż oraz wychowana w domu sarenka, która miała później swoją budkę w parku. Do tego oczywiście psy: domowy foksterier Pincz,podwórzowe Rozbój, Rabczyk, Socki i Bryś oraz charty do polowań, które miały swoją własną budkę obok stajni.
Psy jak się zdaje były w dworach ogólnie rozpieszczane. W swojej autobiografii Maria Ginter pisze, że w Smolicach psy urzędowały w pokojach wylegując się na skórzanej kanapie i plącząc pod nogami w czasie posiłków.
Na koniec przytoczyć wypada jeszcze anegdotkę o zwierzętach, która podana jest w książce Marii Stępkowskiej -Szwed "Maniusia, Marynia, Maria". Pewnego dnia ogrodnik przybiegł do dworu krzycząc, że na kupie gnoju lezą dwie zdychające maciory. "(...) ogrodnik biegnie do mamy i woła: „Koło czworaków na kupie gnoju leżą dwie maciory i ani zipną. Prosięta głodne kwiczą, obskakują je dookoła - a te nic, tylko postękują". Pobiegliśmy wszyscy popatrzeć. Stryj kopie maciory nogą, żeby wstały, a ogrodnik sprytnie zagląda do ryja. „O rany - mówi - krew! Musi już z nich nic nie będzie. Pewnikiem krwotok". Ale jeszcze raz zagląda i mówi: „One się czegosik obżarły, bo im z ryjów jak nic wódką jedie". Dopiero teraz mama zrozumiała. Wczoraj zlała z gąsiorka nalewkę na wiśniach, które stały zalane spirytusem. Miała zamiar przelać owoce jeszcze wodą, ale dziewczyna się uwinęła i całe wiadro wiśni wyrzuciła na kupę gnoju. Świnie po zjedzeniu takiej ilości owocu ze spirytusem po prostu się upiły (...)".
Osioł przeznaczony był początkowo do wożenia dzieci, a kiedy jego miejsce zajął kuc zdegradowano go do wożenia wody. Osioł przyjął tą degradację z godnością, godził się jednak wozić jedynie czystą wodę i za nic nie można go było zmusić do wożenia pomyj.
Innym pomysłem wspomnianego osła było podjadanie koniom ich jedzenia. Osioł, kiedy tylko nałożono owies, wychodził ze swojego boksu i zaczynał wyjadanie z końskich złobów. Nie zaczynał przy tym od żłobów najbliższych, ani przypadkowych, ale od żłobów koni, które jadły najszybciej na koniec zostawiając sobie konie jedzące najwolniej i zawartość swojego własnego żłobu.
Przechodząc do groźniejszych zwierząt wypada napisać o Luci, która pojawia się w książce Andrew Tarnowskiego "Ostatni mazur". Lucia była dwustukilowym dzikiem, wychowanym przez rodzinę Tarnowskich od warchlaka i przywiązaną do nich jak pies. Lucia spała w domu, na jej grzbiecie jeździły dzieci, a w czasie posiłków zdarzało się jej wchodzić przednimi łapami na stół i wyjadać z talerzy.
Zofia Malanowska, autorka "Wilczyckich wspomnień" miała zajączka oraz owcę. Owca była biała, a kiedy miała młode jeden baranek urodził się biały jak ona, a drugi zupełnie czarny. Charaktery baranków zupełnie nie odpowiadały ich kolorom. Biały był bardzo groźny, gotowy bóść wszystko co się rusza, za to czarny okazał się bardzo łagodny.
Anna Pruszyńska wspomina całą plejadę domowych zwierząt. Była papuga Lorito i kanarek Pikuś, oswojona kuna,udomowiony jeż oraz wychowana w domu sarenka, która miała później swoją budkę w parku. Do tego oczywiście psy: domowy foksterier Pincz,podwórzowe Rozbój, Rabczyk, Socki i Bryś oraz charty do polowań, które miały swoją własną budkę obok stajni.
Psy jak się zdaje były w dworach ogólnie rozpieszczane. W swojej autobiografii Maria Ginter pisze, że w Smolicach psy urzędowały w pokojach wylegując się na skórzanej kanapie i plącząc pod nogami w czasie posiłków.
Na koniec przytoczyć wypada jeszcze anegdotkę o zwierzętach, która podana jest w książce Marii Stępkowskiej -Szwed "Maniusia, Marynia, Maria". Pewnego dnia ogrodnik przybiegł do dworu krzycząc, że na kupie gnoju lezą dwie zdychające maciory. "(...) ogrodnik biegnie do mamy i woła: „Koło czworaków na kupie gnoju leżą dwie maciory i ani zipną. Prosięta głodne kwiczą, obskakują je dookoła - a te nic, tylko postękują". Pobiegliśmy wszyscy popatrzeć. Stryj kopie maciory nogą, żeby wstały, a ogrodnik sprytnie zagląda do ryja. „O rany - mówi - krew! Musi już z nich nic nie będzie. Pewnikiem krwotok". Ale jeszcze raz zagląda i mówi: „One się czegosik obżarły, bo im z ryjów jak nic wódką jedie". Dopiero teraz mama zrozumiała. Wczoraj zlała z gąsiorka nalewkę na wiśniach, które stały zalane spirytusem. Miała zamiar przelać owoce jeszcze wodą, ale dziewczyna się uwinęła i całe wiadro wiśni wyrzuciła na kupę gnoju. Świnie po zjedzeniu takiej ilości owocu ze spirytusem po prostu się upiły (...)".
O koniach w życiu ziemianina.
January Suchodolski Stadnina
Można śmiało powiedzieć, że nie było ziemianina, który nie umiałby jeździć konno. Przyczyny tego były bardzo praktyczne. Wobec fatalnego stanu wiejskich dróg koń był jedynym środkiem komunikacji. Prowadzący majątek ziemianin na koniu dokonywał codziennego objazdu majątku doglądając toczących się w nim prac, konno udawał się na polowanie, konno (lub zaprzęgiem) w odwiedziny do sąsiadów, albo załatwić interesy do pobliskiego miasteczka.
Nauka konnej jazdy była jedną z pierwszych lekcji udzielanych dzieciom w majątkach ziemskich i w przeciwieństwie do innych lekcji (których dzieci czasem nie lubiły) nauka konnej jazdy cieszyła się ich entuzjazmem.
Dzieci zwykle uczono jeździć konno według metody hr. Szchnyiego, która polegała na tym, ze jeździec bez strzemion i cugli siedzi na kucyku i nie trzymając się rękami ćwiczy kłus i galop. Tą metodą uczono jeździć m.in. Tadeusza Czaplickiego,który w "Szlacheckich ostatkach"wspomina jak początku ćwiczył na kucyku, po nabraniu odpowiednich umiejętności dostał pozwolenie na jazdę na dużym koniu.
Metoda musiała być skuteczna skoro w 1927 roku zaledwie dwunastoletni Tadeusz Czaplicki był w stanie wygrać bieg myśliwski organizowany w sąsiedztwie, pokonując znacznie bardziej doświadczonych zawodników (nawiasem mówiąc pozostałe miejsca na podium zajęli jego brat i siostra, a brat wygrał do tego konkurs skoków).
Na koniach młodzież udawała się także na letnią włóczęgę po okolicy. We wspomnieniach Marii Ginter przeczytać można o jednej z takich wypraw która miała miejsce w roku ą9ł7. Maria Ginter (wówczas Zieleniewska) wyruszyła wówczas z siostrą na konną wyprawę, zatrzymując się na nocleg w majątkach rodziny. Po drodze przyłączali się do nich znajomi, tak więc kiedy po dwóch tygodniach siostry Zieleniewskie powróciły do rodzinnego majątku przyprowadziły ze sobą całe towarzystwo.
O podobnych konnych włóczęgach, w których brała udział młodzież z całej okolicy wspomina także Tadeusz Czaplinski w "Szlacheckich ostatkach".
Konie nie służyły jednak tylko do rekreacji. Mimo stopniowego wprowadzania traktorów konie ciągle były jednak główną siłą pociągową przy wszelkich pracach polowych. Hodowla koni często była także ważnym filarem ekonomicznym w utrzymaniu majątku. Ważnym nabywcą koni było ówczesne wojsko, popularna była więc hodowla koni na "remont" (konie na potrzeby wojska,sprzedawane w wieku 1 - 5 lat).
Wiekszość pamiętnikarzy doskonale pamięta imiona posiadanych przez siebie (a także niektórych sąsiadów) koni i umie powiedzieć kilka słów na temat każdego z nich. Stąd wiadomo, że rodzina Czaplickich posiadała Rybkę,Rączego,Bajkę i Biesa, a Maria Ginter dosiadała m.in. Aramisa, Atosa,Szlema,Figaro,Kartaginę i Barda.O wszystkich koniach pamiętnikarze piszą z nieskrywaną sympatią, nawet jeśli danemu koniowi zawdzięczali własne siniaki, albo karę wymierzoną przez ojca za siniaki niedoświadczonych w konnej jeździe kuzynowstwa, których wsadzili na zbyt nerwowego dla nich konia.
Nauka konnej jazdy była jedną z pierwszych lekcji udzielanych dzieciom w majątkach ziemskich i w przeciwieństwie do innych lekcji (których dzieci czasem nie lubiły) nauka konnej jazdy cieszyła się ich entuzjazmem.
Dzieci zwykle uczono jeździć konno według metody hr. Szchnyiego, która polegała na tym, ze jeździec bez strzemion i cugli siedzi na kucyku i nie trzymając się rękami ćwiczy kłus i galop. Tą metodą uczono jeździć m.in. Tadeusza Czaplickiego,który w "Szlacheckich ostatkach"wspomina jak początku ćwiczył na kucyku, po nabraniu odpowiednich umiejętności dostał pozwolenie na jazdę na dużym koniu.
Metoda musiała być skuteczna skoro w 1927 roku zaledwie dwunastoletni Tadeusz Czaplicki był w stanie wygrać bieg myśliwski organizowany w sąsiedztwie, pokonując znacznie bardziej doświadczonych zawodników (nawiasem mówiąc pozostałe miejsca na podium zajęli jego brat i siostra, a brat wygrał do tego konkurs skoków).
Na koniach młodzież udawała się także na letnią włóczęgę po okolicy. We wspomnieniach Marii Ginter przeczytać można o jednej z takich wypraw która miała miejsce w roku ą9ł7. Maria Ginter (wówczas Zieleniewska) wyruszyła wówczas z siostrą na konną wyprawę, zatrzymując się na nocleg w majątkach rodziny. Po drodze przyłączali się do nich znajomi, tak więc kiedy po dwóch tygodniach siostry Zieleniewskie powróciły do rodzinnego majątku przyprowadziły ze sobą całe towarzystwo.
O podobnych konnych włóczęgach, w których brała udział młodzież z całej okolicy wspomina także Tadeusz Czaplinski w "Szlacheckich ostatkach".
Konie nie służyły jednak tylko do rekreacji. Mimo stopniowego wprowadzania traktorów konie ciągle były jednak główną siłą pociągową przy wszelkich pracach polowych. Hodowla koni często była także ważnym filarem ekonomicznym w utrzymaniu majątku. Ważnym nabywcą koni było ówczesne wojsko, popularna była więc hodowla koni na "remont" (konie na potrzeby wojska,sprzedawane w wieku 1 - 5 lat).
Wiekszość pamiętnikarzy doskonale pamięta imiona posiadanych przez siebie (a także niektórych sąsiadów) koni i umie powiedzieć kilka słów na temat każdego z nich. Stąd wiadomo, że rodzina Czaplickich posiadała Rybkę,Rączego,Bajkę i Biesa, a Maria Ginter dosiadała m.in. Aramisa, Atosa,Szlema,Figaro,Kartaginę i Barda.O wszystkich koniach pamiętnikarze piszą z nieskrywaną sympatią, nawet jeśli danemu koniowi zawdzięczali własne siniaki, albo karę wymierzoną przez ojca za siniaki niedoświadczonych w konnej jeździe kuzynowstwa, których wsadzili na zbyt nerwowego dla nich konia.
O koniach raz jeszcze
Ziemianie kochali swoje konie. Często we wspomnieniach przewijają się rozmaite Gwiazdki czy Siwki na których galopowało się przez pola, albo leśne drogi.
Pierwszym koniem był często kucyk. Na jego grzbiecie dzieci nabierały pierwszych umiejętności jeździeckich. Pierwsze jazdy odbywały się na koniu prowadzonym w kółko na lince, bez siodła, trzymając się rękami grzywy.
Konie miały swoje charaktery. Były konie złośliwe, gotowe ugryźć każdego kto tylko się do nich zbliży (chociaż tych było raczej niewiele) i konie łagodne, witające wchodzących do stajni parskaniem i wyciągające szyje w oczekiwaniu kostki cukru, albo kawałka chleba.
Wśród stajni w majątku ziemskim wyróżnić można stajnię cugową i folwarczną. W stajni cugowej stały konie przeznaczone do jazdy wierzchem i zaprzęgania do powozów, w stajni folwarcznej konie do pracy na folwarku.
Konie ze stajni cugowej dobierano dla ich wyglądu w zaprzęgu, dlatego tolerowano niektóre wady ich charakteru. Roman Mycialski wspomina iż we Wrześni "(...) zaprzęg czwórkowy miał konie dobrane maścią w "domino" - dlatego tolerowano konie złośliwe o ile pasowały do pary (...) Osobny problem stanowiły konie płochliwe, jeżeli bały się ludzi, zaprzęgano je z lewej strony, jeżeli pojazdów, a zwłaszcza nielicznych jeszcze wówczas samochodów, z prawej. Drugi koń z takiego zaprzęgu musiał być absolutnie spokojny. Koni złośliwych i agresywnych, atakujących ludzi nie powinno się zaprzęgać z prawej, od strony chodnika. Ale konie miały swoje charaktery i przyzwyczajenia, niektóre nie chciały chodzić po wyznaczonej dla nich stronie zaprzęgu (...)".
Obok stajni zobaczyć można było jeszcze powozownię w której czasem znaleźć można było karety pamiętające jeszcze czasy XIX wieku. Niektórzy z pamiętnikarzy wspominają iż właśnie wnętrza tych karet było ulubionymi miejscami ich zabaw.
Obok można było zobaczyć jeszcze staw, do którego okresowo zrzucano nawóz wygarniany ze stajni i w którym taplały się kaczki. Jeśli majątek zajmował się hodowlą koni największą skalę zdarzało się, że znajdowała się w nim jeszcze ujeżdżalnia.
Na koniec pora na kilka opisów wspomnianych na początku galopów po polach i lasach. Joanna Krasińska - Głażewska w książce "Dwa światy" pisze Ja jechałam na Maricy, własności wuja Piotra.
Widok tych rumaków czystej krwi był piękny i nie zdawałam sobie sprawy, że niejedne oczy się za nami oglądały (...) Spacery takie były kilkugodzinne i nieraz wracaliśmy nadbrzeżnymi łąkami Sanu. galopując przewspaniałym ognistym pędem, i trudno było rozróżnić, czy gorącokrwisty wierzchowiec ponosił, czy też był to jego rytm. (...)
Pamiętam tylko jak pędziliśmy smagani wiatrem, słysząc pochrapywanie wierzchowców (...)" I jeszcze kilka słów od Melchiora Wańkowicza zaczerpniętych ze "Szczenięcych lat" - "(...) Jechało się białymi sapowatymi drogami, jechało się giętkimi ścieżkami, uginającymi się po torfiastych łąkach, na przełaj, wrzosowiskami, czarnymi ostępami leśnej próchnicy, do której nie dochodzi słońce, przedzierając się przez gąszcz leśny, zdejmując raz po raz z twarzy pajęczynę (...)"
Pierwszym koniem był często kucyk. Na jego grzbiecie dzieci nabierały pierwszych umiejętności jeździeckich. Pierwsze jazdy odbywały się na koniu prowadzonym w kółko na lince, bez siodła, trzymając się rękami grzywy.
Konie miały swoje charaktery. Były konie złośliwe, gotowe ugryźć każdego kto tylko się do nich zbliży (chociaż tych było raczej niewiele) i konie łagodne, witające wchodzących do stajni parskaniem i wyciągające szyje w oczekiwaniu kostki cukru, albo kawałka chleba.
Wśród stajni w majątku ziemskim wyróżnić można stajnię cugową i folwarczną. W stajni cugowej stały konie przeznaczone do jazdy wierzchem i zaprzęgania do powozów, w stajni folwarcznej konie do pracy na folwarku.
Konie ze stajni cugowej dobierano dla ich wyglądu w zaprzęgu, dlatego tolerowano niektóre wady ich charakteru. Roman Mycialski wspomina iż we Wrześni "(...) zaprzęg czwórkowy miał konie dobrane maścią w "domino" - dlatego tolerowano konie złośliwe o ile pasowały do pary (...) Osobny problem stanowiły konie płochliwe, jeżeli bały się ludzi, zaprzęgano je z lewej strony, jeżeli pojazdów, a zwłaszcza nielicznych jeszcze wówczas samochodów, z prawej. Drugi koń z takiego zaprzęgu musiał być absolutnie spokojny. Koni złośliwych i agresywnych, atakujących ludzi nie powinno się zaprzęgać z prawej, od strony chodnika. Ale konie miały swoje charaktery i przyzwyczajenia, niektóre nie chciały chodzić po wyznaczonej dla nich stronie zaprzęgu (...)".
Obok stajni zobaczyć można było jeszcze powozownię w której czasem znaleźć można było karety pamiętające jeszcze czasy XIX wieku. Niektórzy z pamiętnikarzy wspominają iż właśnie wnętrza tych karet było ulubionymi miejscami ich zabaw.
Obok można było zobaczyć jeszcze staw, do którego okresowo zrzucano nawóz wygarniany ze stajni i w którym taplały się kaczki. Jeśli majątek zajmował się hodowlą koni największą skalę zdarzało się, że znajdowała się w nim jeszcze ujeżdżalnia.
Na koniec pora na kilka opisów wspomnianych na początku galopów po polach i lasach. Joanna Krasińska - Głażewska w książce "Dwa światy" pisze Ja jechałam na Maricy, własności wuja Piotra.
Widok tych rumaków czystej krwi był piękny i nie zdawałam sobie sprawy, że niejedne oczy się za nami oglądały (...) Spacery takie były kilkugodzinne i nieraz wracaliśmy nadbrzeżnymi łąkami Sanu. galopując przewspaniałym ognistym pędem, i trudno było rozróżnić, czy gorącokrwisty wierzchowiec ponosił, czy też był to jego rytm. (...)
Pamiętam tylko jak pędziliśmy smagani wiatrem, słysząc pochrapywanie wierzchowców (...)" I jeszcze kilka słów od Melchiora Wańkowicza zaczerpniętych ze "Szczenięcych lat" - "(...) Jechało się białymi sapowatymi drogami, jechało się giętkimi ścieżkami, uginającymi się po torfiastych łąkach, na przełaj, wrzosowiskami, czarnymi ostępami leśnej próchnicy, do której nie dochodzi słońce, przedzierając się przez gąszcz leśny, zdejmując raz po raz z twarzy pajęczynę (...)"
Ilustracja na szczycie strony jest fragmentem obrazu Juliusza Kossaka "Stadnina na Podolu". Wszystkie dzieła sztuki wykorzystane na stronie znajdują się w domenie publicznej i zostały zaczerpnięte z Wikimedia Commons. |