|
|
Dwór... Okęcie
Ślady dawnych ziemiańskich dworów można znaleźć czasem w bardzo nietypowych miejscach. Na przykład... na lotnisku :-)
Historia majątku Okęcie skończyła się w roku 1925. Wtedy to majątki Okęcie, Paluch oraz Służewiec wykupione zostały przez państwo z przeznaczeniem na budowę lotniska oraz obiektów sportowych. Można jednak powiedzieć iż koniec użytkowania tego terenu jako typowo rolniczego nastąpił już kilka lat wcześniej bo w 1921 roku wybudowano tam warsztaty zajmujące się produkcją silników lotniczych, a dwa lata później doprowadzono linię tramwajową zapewniającą dogodną komunikację z centrum Warszawy. W ten sposób dawne wiejskie tereny Okęcia stały się praktycznie częścią stolicy.
Żeby przyjrzeć się jak wyglądał i funkcjonował majątek Okęcie trzeba więc cofnąć się dalej w przeszłość. Od XIX wieku majątek Okęcie był własnością Łabędzkich, którzy postawili sobie w 1856 roku tutaj nawet pałacyk. W powiązaniu z Okęciem przewija się głownie postać Władysława Łabędzkiego, który wymieniany jest jako właściciel Okęcia w Gazecie Warszawskiej w 1860 roku, a także pojawia się jako "obywatel ziemski z Okęcia" na liście członków warszawskiego oddziału Cesarskiego Towarzystwa Prawidłowego Polowania opublikowanej w Gazecie Warszawskiej w 1889 roku. Żoną Władysława Łabędzkiego była Marta z Łempickich, a ich córka (także Marta) na początku XX wieku roku poślubiła Zdzisława Marchwickiego. Nie zamieszkali jednak w majątku Okęcie, ale w świeżo nabytym majątku Ryki. Marta Marchwicka (z domu Łabędzka) była podobno osobą artystycznie uzdolnioną (malowała obrazy). W Rykach nie była chyba szczęśliwa bo w 1915 roku popełniła samobójstwo strzelając do siebie z pistoletu.
Zostawiając jednak tą smutną historię wypada powiedzieć jeszcze kilka słów o tym jak funkcjonował majątek Okęcie w czasach swojej świetności. Jak wynika z ogłoszeń zamieszczanych w Kurjerze Warszawskim specjalizował się głównie w owcach i nie była to bynajmniej chwilowa moda,ale trwała specjalizacja trwająca co najmniej 30 lat.
Historia majątku Okęcie skończyła się w roku 1925. Wtedy to majątki Okęcie, Paluch oraz Służewiec wykupione zostały przez państwo z przeznaczeniem na budowę lotniska oraz obiektów sportowych. Można jednak powiedzieć iż koniec użytkowania tego terenu jako typowo rolniczego nastąpił już kilka lat wcześniej bo w 1921 roku wybudowano tam warsztaty zajmujące się produkcją silników lotniczych, a dwa lata później doprowadzono linię tramwajową zapewniającą dogodną komunikację z centrum Warszawy. W ten sposób dawne wiejskie tereny Okęcia stały się praktycznie częścią stolicy.
Żeby przyjrzeć się jak wyglądał i funkcjonował majątek Okęcie trzeba więc cofnąć się dalej w przeszłość. Od XIX wieku majątek Okęcie był własnością Łabędzkich, którzy postawili sobie w 1856 roku tutaj nawet pałacyk. W powiązaniu z Okęciem przewija się głownie postać Władysława Łabędzkiego, który wymieniany jest jako właściciel Okęcia w Gazecie Warszawskiej w 1860 roku, a także pojawia się jako "obywatel ziemski z Okęcia" na liście członków warszawskiego oddziału Cesarskiego Towarzystwa Prawidłowego Polowania opublikowanej w Gazecie Warszawskiej w 1889 roku. Żoną Władysława Łabędzkiego była Marta z Łempickich, a ich córka (także Marta) na początku XX wieku roku poślubiła Zdzisława Marchwickiego. Nie zamieszkali jednak w majątku Okęcie, ale w świeżo nabytym majątku Ryki. Marta Marchwicka (z domu Łabędzka) była podobno osobą artystycznie uzdolnioną (malowała obrazy). W Rykach nie była chyba szczęśliwa bo w 1915 roku popełniła samobójstwo strzelając do siebie z pistoletu.
Zostawiając jednak tą smutną historię wypada powiedzieć jeszcze kilka słów o tym jak funkcjonował majątek Okęcie w czasach swojej świetności. Jak wynika z ogłoszeń zamieszczanych w Kurjerze Warszawskim specjalizował się głównie w owcach i nie była to bynajmniej chwilowa moda,ale trwała specjalizacja trwająca co najmniej 30 lat.
Dwór Natolin
Z Wilanowa, idąc wzdłuż toru kolejki, wychodzi się za wsią Powsinkiem na szeroką aleję, zwaną Natolińską. Zdaleka widać drugą — jej siostrzycę, aleję topolową, wiodącą ku Natolinowi: obie, jak rozpostarte skrzydła olbrzymiego ptaka, zbiegają się u bram natolińskiego parku.
(...)
Czemże był Natolin przed laty?
Umiłowaną siedzibą Anny z Tyszkiewiczów hr. Potockiej, artystki o subtelnym smaku, niepospolitej znawczyni sztuki, która pragnęła piękno Grecji i Włoch zaszczepić i hodować tu na rodzinnej ziemi w swym
ulubionym Natolinie; której (jak mówi sama w swych „Pamiętnikach") wszystkie ambicje, cała miłość własna i polot wyobraźni skupiły się około upiększenia Natolina; która (w braku pieniędzy) bez wahania i bez żalu
sprzedawała własne klejnoty... byle do Natolina sprowadzić cenne bronzy i marmury.
(...)
Ogromny, podobno czterdziesto-morgowy park, zapewne rozrósł się i spotężniał od owych czasów; ale drogi i ścieżki zarosłe trawą i zielskiem, ale mokradła w niższej części parku, ale odłamy kolumn i odrapane
mury świadczą o zupełnem zaniedbaniu.Tylko pałacyk natoliński zachował siec dotąd w dobrym stanie na zewnątrz. Pałacyk ten, wzniesiony około r. 1778 przez Tomatysa na górze, panującej nad parkiem, posiada
front o harmonijnych linjach włoskiego renesansu i pełnej smaku attyce; druga zaś jego strona, zwrócona ku głównej bramie, wychodzi na obszerny teras, dziś pozbawiony już niemal wszystkich ozdób. Zostały jeszcze na owym tarasie olbrzymie kamienne cerbery, imponujące siłą i plastyką; groźnie wysunięte pazury łap potwornych, łby dumnie zadarte, o pysznem wzgardliwem spojrzeniu, zdają się dzierżyć straż silną
a pewną obok renesansowego pałacu, jedynego dziś świadka jasnej przeszłości Natolina. Kamienne urny, Jesienin pełne pożółkłych liści, niby czary złota, zdobią front tarasu- Od strony tego tarasu kolumnowy
przedsionek, stanowiący jakby świątynię grecką o kopułowatem sklepieniu i pięknie zachowanym rzeźbionym fryzie, prowadzi w ogromne dębowe podwoje, ozdobione herbami hr. Potockich, do wnętrza pałacu. W pokojach dolnych śród mroku (przy .szczelnie zasuniętych żaluzjach) rysują się kontury
mebli, porzuconych bezładnie. Tuż pod oknem niewielkiej sali odcina się od całego otoczenia, lśni alabastrem i doskonalą harmonją linji popiersie, wykonane przez jakiegoś artystę włoskiego, słynnej z urody
córki hr. Auny Potockiej — Natalji (...) Ta rzeźba w alabastrze jest — zdaje się — jedynem cennem dziełem sztuki, pozostałem w Natolinie i skazanem, jak inne, na zapomnienie lub kradzież.
W górnych pokojach — na pół pustka. Pozostało tu trochę przedmiotów bez wartości; na ścianach—trochę sztychów angielskich, śród których zabłąkał się doskonały portrecik Stanisława Kostki Potockiego i Deotymy. Wszędzie bezład rzeczy martwych, nikomu na nic nie potrzebnych, porzuconych rupieci. Tu i owdzie freski na sufitach lub piecach - - to jedyne ślady dawnych, wytwornych ozdób. Tuz obok pałacu wznoszą się piramidy przepysznych modrzewi, a z szerokich balkonowych okien środkowej sali wzrok sięga w głąb parku, w bezmiernie długą i prostą linję dębowej alei, obramowanej świerkami, przesłoniętej
niby błękitnawą gazą — lekkim oparem jesiennego popołudnia.
Opuszczamy pałacyk z uczuciem rozczarowania, zawodu... Cicho przesuwamy się przez pustą sień i kolumno wy przedsionek. Na prawo od tarasu koło kamiennych cerberów wychodzimy na szeroką drogę (...)
W głąb parku przez gęstwę dębów, jesionów i świerków szedł za nami szelest zeschłych traw i liści, grubą warstwą pokrywających aleje. Zdała dochodził nas od czasu do czasu szum skrzydeł bażancich; naraz — strojne ptaki błysnęły w zachodzącem słońcu i — przepadły w gąszczu traw...
Szliśmy ku wyjściu prostą szeroką aleją dębów. Sylwety ogromnych pni drzewnych kładły się teraz na naszej drodze ciemnemi smugami, tworząc niby drugą aleję—cieniów.
Elżbieta Nowicka,Ziemia luty 1920 Natolin
(...)
Czemże był Natolin przed laty?
Umiłowaną siedzibą Anny z Tyszkiewiczów hr. Potockiej, artystki o subtelnym smaku, niepospolitej znawczyni sztuki, która pragnęła piękno Grecji i Włoch zaszczepić i hodować tu na rodzinnej ziemi w swym
ulubionym Natolinie; której (jak mówi sama w swych „Pamiętnikach") wszystkie ambicje, cała miłość własna i polot wyobraźni skupiły się około upiększenia Natolina; która (w braku pieniędzy) bez wahania i bez żalu
sprzedawała własne klejnoty... byle do Natolina sprowadzić cenne bronzy i marmury.
(...)
Ogromny, podobno czterdziesto-morgowy park, zapewne rozrósł się i spotężniał od owych czasów; ale drogi i ścieżki zarosłe trawą i zielskiem, ale mokradła w niższej części parku, ale odłamy kolumn i odrapane
mury świadczą o zupełnem zaniedbaniu.Tylko pałacyk natoliński zachował siec dotąd w dobrym stanie na zewnątrz. Pałacyk ten, wzniesiony około r. 1778 przez Tomatysa na górze, panującej nad parkiem, posiada
front o harmonijnych linjach włoskiego renesansu i pełnej smaku attyce; druga zaś jego strona, zwrócona ku głównej bramie, wychodzi na obszerny teras, dziś pozbawiony już niemal wszystkich ozdób. Zostały jeszcze na owym tarasie olbrzymie kamienne cerbery, imponujące siłą i plastyką; groźnie wysunięte pazury łap potwornych, łby dumnie zadarte, o pysznem wzgardliwem spojrzeniu, zdają się dzierżyć straż silną
a pewną obok renesansowego pałacu, jedynego dziś świadka jasnej przeszłości Natolina. Kamienne urny, Jesienin pełne pożółkłych liści, niby czary złota, zdobią front tarasu- Od strony tego tarasu kolumnowy
przedsionek, stanowiący jakby świątynię grecką o kopułowatem sklepieniu i pięknie zachowanym rzeźbionym fryzie, prowadzi w ogromne dębowe podwoje, ozdobione herbami hr. Potockich, do wnętrza pałacu. W pokojach dolnych śród mroku (przy .szczelnie zasuniętych żaluzjach) rysują się kontury
mebli, porzuconych bezładnie. Tuż pod oknem niewielkiej sali odcina się od całego otoczenia, lśni alabastrem i doskonalą harmonją linji popiersie, wykonane przez jakiegoś artystę włoskiego, słynnej z urody
córki hr. Auny Potockiej — Natalji (...) Ta rzeźba w alabastrze jest — zdaje się — jedynem cennem dziełem sztuki, pozostałem w Natolinie i skazanem, jak inne, na zapomnienie lub kradzież.
W górnych pokojach — na pół pustka. Pozostało tu trochę przedmiotów bez wartości; na ścianach—trochę sztychów angielskich, śród których zabłąkał się doskonały portrecik Stanisława Kostki Potockiego i Deotymy. Wszędzie bezład rzeczy martwych, nikomu na nic nie potrzebnych, porzuconych rupieci. Tu i owdzie freski na sufitach lub piecach - - to jedyne ślady dawnych, wytwornych ozdób. Tuz obok pałacu wznoszą się piramidy przepysznych modrzewi, a z szerokich balkonowych okien środkowej sali wzrok sięga w głąb parku, w bezmiernie długą i prostą linję dębowej alei, obramowanej świerkami, przesłoniętej
niby błękitnawą gazą — lekkim oparem jesiennego popołudnia.
Opuszczamy pałacyk z uczuciem rozczarowania, zawodu... Cicho przesuwamy się przez pustą sień i kolumno wy przedsionek. Na prawo od tarasu koło kamiennych cerberów wychodzimy na szeroką drogę (...)
W głąb parku przez gęstwę dębów, jesionów i świerków szedł za nami szelest zeschłych traw i liści, grubą warstwą pokrywających aleje. Zdała dochodził nas od czasu do czasu szum skrzydeł bażancich; naraz — strojne ptaki błysnęły w zachodzącem słońcu i — przepadły w gąszczu traw...
Szliśmy ku wyjściu prostą szeroką aleją dębów. Sylwety ogromnych pni drzewnych kładły się teraz na naszej drodze ciemnemi smugami, tworząc niby drugą aleję—cieniów.
Elżbieta Nowicka,Ziemia luty 1920 Natolin
Majątek Krzykawka
Majątek Krzykawka miał szczęście do właścicieli, którzy z zamiłowania, albo zawodowo zajmowali się prawem (co bynajmniej nie przeszkadzało im prowadzić całkiem dobrze prosperującego majątku ziemskiego, zajmującego się nie tylko produkcją rolną, ale też przemysłową (w końcu leżał w okolicy licznych kopalń).
Opisując związanych z prawem właścicieli majątku Krzykawka wypada zacząć od Józefa Chodorowicza, który nabył Krzykawkę w 1817 roku na licytacji. Według plotki pan Chodorowicz żył 110 lat (według niektórych źródeł nawet 116 lat). Źródłem plotki jest zapewne jego nekrolog opublikowany w Gazecie Warszawskiej w czerwcu 1881 roku, oraz to że mało kto dotarł pewnie do sprostowania opublikowanego w tej samej Gazecie Warszawskiej tydzień później w którym można przeczytać
"(...) Sprostowanie. Od krewnego ś. p . Chodorowicza otrzymujemy następujące wyrazy: „W numerze 136 Gazety Warszawskiej z dnia 22-go czerwca r. b . w artykule „długowieczność" zamieszczono wiadomość o zaszłej śmierci Józefa Chodorowicza. Znając dokładnie stosunki familijne, albowiem Józef Chodorowicz miał pierwszą żonę Maryannę Łucyę dwóch imion z Łęskich, rodzoną siostrę mej matki, czuję się w obowiązku poprawić wiadomość przez korrespondenta Kurycra Warszawskiego podaną, a mianowicie: Zmarły Gaspar Józef dwóch imion Chodorowicz, właściciel wsi Krzykawki w powiecie Olkuskim, wedle aktu urzędowego u mnie znajdującego się, urodził się dnia 25-go stycznia 1783, chrzcony w Warszawie w kościele Św. Krzyża. Dnia 24-go lutego 1811 r. zawarł związki małżeńskie z Maryanną Łucyą z Łęskich, mając wówczas lat 28, a zatém do chwili śmierci miał lat 98 nic zaś 110, jak to mylnie podano. Przecl rokiem 1863 młockarnia zgruchotała mu rękę nie nogę, i wtedy poddał się amputacyi. Był z powołania prawnikiem, lecz nigdy nie pełnił obowiązków regenta w Krakowie, tylko zajmował obowiązki notaryusza i konserwatora aktów hypotecznych powiatu Olkuskiego w departamencie Krakowskim w gminie Pilickiej w mieście Pilicy gdzie zamieszkiwał w domu pod L. 48, co wszakże działo się nic przed rokiem 1800, lecz przed 1811."
Jak widać nekrolog był więc hmmm... mocno nieprecyzyjny, ale tak czy inaczej 98 lat to też piękny wiek.
Po śmierci Chodorowicza majątek przeszedł w ręce jego zięcia Karola Gaszyńskiego,który pełnił funkcję Sędziego Pokoju w Sławkowie. Karol Gaszyński rozparcelował majątek zostawiając sobie dwór z raczej niewielką ilością ziemi.
Po Karolu Gaszyńskim Krzykawkę przejęła jego córka Maria, która może z prawem sama nie miała wiele wspólnego natomiast prawnikiem (i to dość znanym nie tylko jako prawnik, ale też jako polityk) był jej mąż Antoni Bogucki. Wymieniając zasługi Antoniego Boguckiego w największym skrócie był wiceprezesem Naczelnej Rady Adwokackiej, członkiem Trybunału Stanu,senatorem w latach 1931 - 1935 i wicemarszałkiem Senatu (także w latach 1931- 1935). Czasy państwa Boguckich były złotymi czasami dworu w Krzykawce ponieważ wtedy gościły w nim liczne postacie z pierwszych stron gazet m.in. prezydent Warszawy Stefan Starzynski.
Dwór w Krzykawce cały czas istnieje i ma się dobrze. Wykorzystywany jest zdaje się jako biblioteka i gminny ośrodek kultury, więc bez większego problemu można go obejrzeć gdyby ktoś był w okolicy.
Opisując związanych z prawem właścicieli majątku Krzykawka wypada zacząć od Józefa Chodorowicza, który nabył Krzykawkę w 1817 roku na licytacji. Według plotki pan Chodorowicz żył 110 lat (według niektórych źródeł nawet 116 lat). Źródłem plotki jest zapewne jego nekrolog opublikowany w Gazecie Warszawskiej w czerwcu 1881 roku, oraz to że mało kto dotarł pewnie do sprostowania opublikowanego w tej samej Gazecie Warszawskiej tydzień później w którym można przeczytać
"(...) Sprostowanie. Od krewnego ś. p . Chodorowicza otrzymujemy następujące wyrazy: „W numerze 136 Gazety Warszawskiej z dnia 22-go czerwca r. b . w artykule „długowieczność" zamieszczono wiadomość o zaszłej śmierci Józefa Chodorowicza. Znając dokładnie stosunki familijne, albowiem Józef Chodorowicz miał pierwszą żonę Maryannę Łucyę dwóch imion z Łęskich, rodzoną siostrę mej matki, czuję się w obowiązku poprawić wiadomość przez korrespondenta Kurycra Warszawskiego podaną, a mianowicie: Zmarły Gaspar Józef dwóch imion Chodorowicz, właściciel wsi Krzykawki w powiecie Olkuskim, wedle aktu urzędowego u mnie znajdującego się, urodził się dnia 25-go stycznia 1783, chrzcony w Warszawie w kościele Św. Krzyża. Dnia 24-go lutego 1811 r. zawarł związki małżeńskie z Maryanną Łucyą z Łęskich, mając wówczas lat 28, a zatém do chwili śmierci miał lat 98 nic zaś 110, jak to mylnie podano. Przecl rokiem 1863 młockarnia zgruchotała mu rękę nie nogę, i wtedy poddał się amputacyi. Był z powołania prawnikiem, lecz nigdy nie pełnił obowiązków regenta w Krakowie, tylko zajmował obowiązki notaryusza i konserwatora aktów hypotecznych powiatu Olkuskiego w departamencie Krakowskim w gminie Pilickiej w mieście Pilicy gdzie zamieszkiwał w domu pod L. 48, co wszakże działo się nic przed rokiem 1800, lecz przed 1811."
Jak widać nekrolog był więc hmmm... mocno nieprecyzyjny, ale tak czy inaczej 98 lat to też piękny wiek.
Po śmierci Chodorowicza majątek przeszedł w ręce jego zięcia Karola Gaszyńskiego,który pełnił funkcję Sędziego Pokoju w Sławkowie. Karol Gaszyński rozparcelował majątek zostawiając sobie dwór z raczej niewielką ilością ziemi.
Po Karolu Gaszyńskim Krzykawkę przejęła jego córka Maria, która może z prawem sama nie miała wiele wspólnego natomiast prawnikiem (i to dość znanym nie tylko jako prawnik, ale też jako polityk) był jej mąż Antoni Bogucki. Wymieniając zasługi Antoniego Boguckiego w największym skrócie był wiceprezesem Naczelnej Rady Adwokackiej, członkiem Trybunału Stanu,senatorem w latach 1931 - 1935 i wicemarszałkiem Senatu (także w latach 1931- 1935). Czasy państwa Boguckich były złotymi czasami dworu w Krzykawce ponieważ wtedy gościły w nim liczne postacie z pierwszych stron gazet m.in. prezydent Warszawy Stefan Starzynski.
Dwór w Krzykawce cały czas istnieje i ma się dobrze. Wykorzystywany jest zdaje się jako biblioteka i gminny ośrodek kultury, więc bez większego problemu można go obejrzeć gdyby ktoś był w okolicy.
Dwór w Jużyntach
Ze wspomnień Józefa.Weysenhoffa;
"Rozpoczynając retrospektywny przegląd dworów polskich, z obowiązku synowskiego i z serdecznej predylekcji zacznę od opisu rodzinnego gniazda.
Jużynty leżą w pięknym kraju. Proszę to przyjąć za pewnik, którego dowiodłem w tomie pt. Soból i panna.
Nie zacznę dzisiaj malować tego kraju bez przewodniej nici poetycznej sielanki. Chodzi mi tutaj o wskrzeszenie życia realnego, które się tam pleniło i kwitło pod koniec przeszłego wieku.(...)
Dwór w Jużyntach (właściwie w atynencji Jużynt, Tarnowie), widziany młodymi oczyma, pozostawił mi w pamięci olśnienie trwałe, ogromnej ceny w moim umiłowaniu, niejakiej też wartości dla literatury. Zastanawiam się tutaj nad treścią tego uroku i staram się ją wyłuskać z realnej kroniki.
Dwór nadmiernie wydłużony z powodu przeróbek i dobudówek, gdyby stał na równinie, byłby nudny. Ale postawiony na wysokim zadrzewionym wzgórzu nad brzegiem jeziora Roszy, nabiera na tym piedestale osobliwego wdzięku. Kto ten dwór znał i wspomina, nie myśli o dziele ludzkim, pospolitym, lecz o tworze przyrody wyszukanym, wyjątkowo pięknym. Na lustrze jeziora rozrzucone wyspy okryte zagajem; za wyspami prąd rzeki świętej odznacza się lekkim, chłodnym wrzeniem. Na przeciwległym brzegu dalekie pagórki zasłane zbożem rozmaitym - Mickiewiczowskie. Ale gdzież moja zapowiedź, że wstrzymam się od malowania przyrody kraju!
W latach moich szkolnych dwór był urządzony prowizorycznie, gdyż cała rodzina, po śmierci ojca, zmarłego w siódmym roku po ślubie, mieszkała w Warszawie. Do Jużynt przyjeżdżało się regularnie na dwa miesiące letnie i wtedy to zakwitał jużyncki sezon, oczekiwany z upragnieniem przez nas i przez bliskie, zespolone z nami sąsiedztwo. W tych stosunkach z sąsiedztwem tkwiła obyczajowa barwa i wartość tamtejszych siedzib ludzkich.
Zjazdy sąsiedzkie rozpoczynały się od pierwszej niedzieli po naszym przyjeździe do Jużynt, a spotkanie wypadało w kościele jużynckim, o kilka wiorst odległym od dworu w Tarnowie Do tej pięknej świątyni, którą opisałem z pietyzmem po dwakroć w moich książkach, zdążali niechybnie na „sumę", oprócz ludu, właściciele folwarków należących do parafii jużynckiej i dalszych, gdyż kościół miał szeroki rozgłos jako sala Boża wspaniała I przyjemna. Imponujący masą muru,jasny, z nieomylnymi cechami polskiego stylu, napełniony woniami kadzidła i polnego kwiecia, lekko błądzącymi pod wysokim stropem, sprawia ten kościół w niedzielę nastrój bardzo pogodnego nabożeństwa. Płynie w nim modlitwa roztargniona przez myśli świeckie, nie uwłaczające jednak chwale Bożej.
Po nabożeństwie sąsiedztwo przechodziło nieodmiennie do plebanii, aby przywitać proboszcza, którego czasem nawet nie było w domu. Ale była fundacyjna, zgotowana zawsze na kilkanaście osób, herbata. Cel zaś główny tej schadzki sąsiadów stanowiła narada, jaki będzie program zabaw na niedzielę dzisiejszą i na dni następne: czy całe towarzystwo zjedzie do nas, czy też do Gaczan pp. Rosenów, do Gudziszek pp. Salmonowiczów, do Nielubiszek pp Machwitzow, czy jeszcze gdzie indziej Młodzież męska umawiała się o wspólne wyprawy myśliwskie. Snuły się i miłostki, bardzo nieśmiałe; przedmioty zapałów albo były na miejscu obecne, albo dopytywano się skwapliwie o daty przyjazdu jakichś uroczych panienek z dalszych stron. Zwłaszcza panienki z „Wiłkomierskiego" (sąsiedniego powiatu) miały reputację podobną do syren, których ponęcie żaden mąż nie mógł się oprzeć. Przyjeżdżały czasem te z dalszych stron boginki, między nimi i rzeczywiście urocze. Wtedy tańczono z nimi przez parę wieczorów, uczyniono tej i owej jakie wyznanie liryczne, otrzymano i zasuszono kwiatek - i najczęściej nie spotykano ich ponownie aż do końca życia. Jednak zapach tych miłostek dziecinnych trwa w pamięci droższy i trwalszy niż wspomnienia uczt zmysłowych.
Gdy towarzystwo zmówione z sobą W plebanii gromadziło się po południu w jednym z sąsiadujących dworów, najczęściej w jużynckim (w Tarnowie), zabawa miała swój program klasyczny: przechadzek w pobliżu domu, następnie wieczerzy i tańców. Wieczerze były obfite i smaczne, lecz wcale nie wymyślne. Drób domowy, owoce, ogórki z miodem, nie znanej w mieście doskonałości śmietana, sery specjalne i ciasta składały ucztę w paru zaledwie stereotypowych odmianach. Tańce po kolacji następowały niechybnie. Gdy brakło do czterech par młodych, starsi stawali do tańca dla kompletu, a nawet przy liczniejszym gronie młodzieży zawsze paru mężów dojrzałych i kilka dam przywiędłych puszczało, się w taniec. Zresztą wszyscy, jeżeli nie nogami, to oczyma i sercem brali.- udział w pląsach. Przynajmniej połowa obecnych była muzykalna, więc coraz to inna postać siadała do fortepianu dla przygrywki, a jedna z najstarszych, pani Michałowa z Rosenów Machwitzowa, której twarz drobno pomarszczona w słodki a energiczny uśmiech była triumfem duchowej pogody nad wiekiem, mogła rąbać swe staroświeckie walce i polki godzinami.
Główny nasz salon w Jużyntach był duży, największy w okolicy, nigdy w nim zatem nie było zbyt ciasno i otwarte było pole do popisów, zwłaszcza mazurowych, które czasem przedstawiały pomysły „barokowe. Bez fotografii i kinematografu te pomysły nie dadzą się odtworzyć. Niepotrzebne są tu zatem I nazwiska owych oryginalnych tancerzy sprzed pół wieku. Ale muszę zapewnić czytelnika, ze choć kompania była tam bardzo mieszana pod względem stopnia kultury towarzyskiej, nie pamiętam wybuchu grubiaństwa lub gburowatości w owych zebraniach, nawet gdy przy jakiejś uroczystszej okazji ten i ów podpił sobie solennie. (...)
Taka zabawa bez sztucznej podniety, pijana sama sobą, trwała aż do rana, po czyni blizsi sąsiedzi rozjeżdzali się do domów. Zdarzało się jednak często, że nawet ci bliżsi pozostawali na nocleg, gdy zabrakło gościnnych pokojów, kobiety skupiały się w gyneceum, mężczyźni w obozowisku wspólnym, młodzież męska szła spać do odryny na sianie Tak wszystkim zal było odrywać się od kochanej kompanii I znowu nazajutrz jedni na polowanie, drudzy do gawęd i przechadzek - wreszcie kapaniną odrywały się pojedyncze osoby, pary, grupy od rozbawionego grona, jeżeli znowu nazajutrz nie odnawiały się tłumne obiady, wieczerze i tańce.
(...)
Szczytem sezonu jużynckiego były imieniny mojej matki, obchodzone 15 sierpnia w dzień Wniebowzięcia N M P Na ten dzień blizsi sąsiedzi uważali sobie za obowiązek stawienia się in gremio, ale spodziewano się gości i ze stron dalszych. (...) Przybywali też najrozmaitsi, nawet z Wilna i Królestwa. Matka moja (...) bardzo lubiła gości w domu, na imieniny 15 sierpnia zjeżdżało się po kilkadziesiąt osób. Przyjęcie trwało parę dni. Występowało wino warszawskie i nasze miody trójniaki sycone przez parę pokoleń, bito więcej ptactwa i baranów, ubierano dom wieńcami i stawiano nawet triumfalną bramę z zieleni, ale treść uroczystości była zasadniczo pokrewna z treścią mniej licznych przyjęć: szczera gościnność i prostota. (...)"
"Rozpoczynając retrospektywny przegląd dworów polskich, z obowiązku synowskiego i z serdecznej predylekcji zacznę od opisu rodzinnego gniazda.
Jużynty leżą w pięknym kraju. Proszę to przyjąć za pewnik, którego dowiodłem w tomie pt. Soból i panna.
Nie zacznę dzisiaj malować tego kraju bez przewodniej nici poetycznej sielanki. Chodzi mi tutaj o wskrzeszenie życia realnego, które się tam pleniło i kwitło pod koniec przeszłego wieku.(...)
Dwór w Jużyntach (właściwie w atynencji Jużynt, Tarnowie), widziany młodymi oczyma, pozostawił mi w pamięci olśnienie trwałe, ogromnej ceny w moim umiłowaniu, niejakiej też wartości dla literatury. Zastanawiam się tutaj nad treścią tego uroku i staram się ją wyłuskać z realnej kroniki.
Dwór nadmiernie wydłużony z powodu przeróbek i dobudówek, gdyby stał na równinie, byłby nudny. Ale postawiony na wysokim zadrzewionym wzgórzu nad brzegiem jeziora Roszy, nabiera na tym piedestale osobliwego wdzięku. Kto ten dwór znał i wspomina, nie myśli o dziele ludzkim, pospolitym, lecz o tworze przyrody wyszukanym, wyjątkowo pięknym. Na lustrze jeziora rozrzucone wyspy okryte zagajem; za wyspami prąd rzeki świętej odznacza się lekkim, chłodnym wrzeniem. Na przeciwległym brzegu dalekie pagórki zasłane zbożem rozmaitym - Mickiewiczowskie. Ale gdzież moja zapowiedź, że wstrzymam się od malowania przyrody kraju!
W latach moich szkolnych dwór był urządzony prowizorycznie, gdyż cała rodzina, po śmierci ojca, zmarłego w siódmym roku po ślubie, mieszkała w Warszawie. Do Jużynt przyjeżdżało się regularnie na dwa miesiące letnie i wtedy to zakwitał jużyncki sezon, oczekiwany z upragnieniem przez nas i przez bliskie, zespolone z nami sąsiedztwo. W tych stosunkach z sąsiedztwem tkwiła obyczajowa barwa i wartość tamtejszych siedzib ludzkich.
Zjazdy sąsiedzkie rozpoczynały się od pierwszej niedzieli po naszym przyjeździe do Jużynt, a spotkanie wypadało w kościele jużynckim, o kilka wiorst odległym od dworu w Tarnowie Do tej pięknej świątyni, którą opisałem z pietyzmem po dwakroć w moich książkach, zdążali niechybnie na „sumę", oprócz ludu, właściciele folwarków należących do parafii jużynckiej i dalszych, gdyż kościół miał szeroki rozgłos jako sala Boża wspaniała I przyjemna. Imponujący masą muru,jasny, z nieomylnymi cechami polskiego stylu, napełniony woniami kadzidła i polnego kwiecia, lekko błądzącymi pod wysokim stropem, sprawia ten kościół w niedzielę nastrój bardzo pogodnego nabożeństwa. Płynie w nim modlitwa roztargniona przez myśli świeckie, nie uwłaczające jednak chwale Bożej.
Po nabożeństwie sąsiedztwo przechodziło nieodmiennie do plebanii, aby przywitać proboszcza, którego czasem nawet nie było w domu. Ale była fundacyjna, zgotowana zawsze na kilkanaście osób, herbata. Cel zaś główny tej schadzki sąsiadów stanowiła narada, jaki będzie program zabaw na niedzielę dzisiejszą i na dni następne: czy całe towarzystwo zjedzie do nas, czy też do Gaczan pp. Rosenów, do Gudziszek pp. Salmonowiczów, do Nielubiszek pp Machwitzow, czy jeszcze gdzie indziej Młodzież męska umawiała się o wspólne wyprawy myśliwskie. Snuły się i miłostki, bardzo nieśmiałe; przedmioty zapałów albo były na miejscu obecne, albo dopytywano się skwapliwie o daty przyjazdu jakichś uroczych panienek z dalszych stron. Zwłaszcza panienki z „Wiłkomierskiego" (sąsiedniego powiatu) miały reputację podobną do syren, których ponęcie żaden mąż nie mógł się oprzeć. Przyjeżdżały czasem te z dalszych stron boginki, między nimi i rzeczywiście urocze. Wtedy tańczono z nimi przez parę wieczorów, uczyniono tej i owej jakie wyznanie liryczne, otrzymano i zasuszono kwiatek - i najczęściej nie spotykano ich ponownie aż do końca życia. Jednak zapach tych miłostek dziecinnych trwa w pamięci droższy i trwalszy niż wspomnienia uczt zmysłowych.
Gdy towarzystwo zmówione z sobą W plebanii gromadziło się po południu w jednym z sąsiadujących dworów, najczęściej w jużynckim (w Tarnowie), zabawa miała swój program klasyczny: przechadzek w pobliżu domu, następnie wieczerzy i tańców. Wieczerze były obfite i smaczne, lecz wcale nie wymyślne. Drób domowy, owoce, ogórki z miodem, nie znanej w mieście doskonałości śmietana, sery specjalne i ciasta składały ucztę w paru zaledwie stereotypowych odmianach. Tańce po kolacji następowały niechybnie. Gdy brakło do czterech par młodych, starsi stawali do tańca dla kompletu, a nawet przy liczniejszym gronie młodzieży zawsze paru mężów dojrzałych i kilka dam przywiędłych puszczało, się w taniec. Zresztą wszyscy, jeżeli nie nogami, to oczyma i sercem brali.- udział w pląsach. Przynajmniej połowa obecnych była muzykalna, więc coraz to inna postać siadała do fortepianu dla przygrywki, a jedna z najstarszych, pani Michałowa z Rosenów Machwitzowa, której twarz drobno pomarszczona w słodki a energiczny uśmiech była triumfem duchowej pogody nad wiekiem, mogła rąbać swe staroświeckie walce i polki godzinami.
Główny nasz salon w Jużyntach był duży, największy w okolicy, nigdy w nim zatem nie było zbyt ciasno i otwarte było pole do popisów, zwłaszcza mazurowych, które czasem przedstawiały pomysły „barokowe. Bez fotografii i kinematografu te pomysły nie dadzą się odtworzyć. Niepotrzebne są tu zatem I nazwiska owych oryginalnych tancerzy sprzed pół wieku. Ale muszę zapewnić czytelnika, ze choć kompania była tam bardzo mieszana pod względem stopnia kultury towarzyskiej, nie pamiętam wybuchu grubiaństwa lub gburowatości w owych zebraniach, nawet gdy przy jakiejś uroczystszej okazji ten i ów podpił sobie solennie. (...)
Taka zabawa bez sztucznej podniety, pijana sama sobą, trwała aż do rana, po czyni blizsi sąsiedzi rozjeżdzali się do domów. Zdarzało się jednak często, że nawet ci bliżsi pozostawali na nocleg, gdy zabrakło gościnnych pokojów, kobiety skupiały się w gyneceum, mężczyźni w obozowisku wspólnym, młodzież męska szła spać do odryny na sianie Tak wszystkim zal było odrywać się od kochanej kompanii I znowu nazajutrz jedni na polowanie, drudzy do gawęd i przechadzek - wreszcie kapaniną odrywały się pojedyncze osoby, pary, grupy od rozbawionego grona, jeżeli znowu nazajutrz nie odnawiały się tłumne obiady, wieczerze i tańce.
(...)
Szczytem sezonu jużynckiego były imieniny mojej matki, obchodzone 15 sierpnia w dzień Wniebowzięcia N M P Na ten dzień blizsi sąsiedzi uważali sobie za obowiązek stawienia się in gremio, ale spodziewano się gości i ze stron dalszych. (...) Przybywali też najrozmaitsi, nawet z Wilna i Królestwa. Matka moja (...) bardzo lubiła gości w domu, na imieniny 15 sierpnia zjeżdżało się po kilkadziesiąt osób. Przyjęcie trwało parę dni. Występowało wino warszawskie i nasze miody trójniaki sycone przez parę pokoleń, bito więcej ptactwa i baranów, ubierano dom wieńcami i stawiano nawet triumfalną bramę z zieleni, ale treść uroczystości była zasadniczo pokrewna z treścią mniej licznych przyjęć: szczera gościnność i prostota. (...)"
W kolażu na szczycie strony wykorzystano obrazy XIX wiecznych malarzy polskich; Alfreda Wierusza-Kowalskiego "Podróznik zimowa nocą", Ryszarda Oknińskiego "Motyw z małego miasteczka",Artura Nikutowskiego "Kareta na stromym podjeździe". Wszystkie dzieła sztuki wykorzystane na stronie znajdują się w domenie publicznej i zostały zaczerpnięte z Wikimedia Commons. |