Z pamiętników Tadeusza Bobrowskiego czyli wuja Josepha Conrada (1829–1894)
Odessa (litografia XIX w)
Tadeusz Bobrowski był wujem niejakiego Konrada Korzeniowskiego (bardziej znanego jako Joseph Conrad) oraz autorem nieco skandalizujących pamiętników, które stanowią niezwykle interesującą lekturę. Właśnie z tych pamiętników wybieramy kilka fragmentów, które pokazują ciekawy obraz życia codziennego i niecodziennego dziewiętnastowiecznego ziemiaństwa.
Więcej o Tadeuszu Bobrowskim możemy znaleść na anglojęzycznej (niestety tylko anglojęzycznej) Wikipedii.
Konkury w Odessie
Na stronach swoich pamiętników Tadeusz Borowski opisuje w obszerny sposób jak poznał swoją przyszłą małżonkę Józefę z Lubowidzkich oraz jak przebiegały starania o jej rękę. Za autorem przytaczamy ten wielce ciekawy opis ówczesnych obyczajów.
"(...) Siostra moja, bywając w ciągu lat paru w Odessie dla kąpieli morskich przez lekarzy jej zaleconych, odnowiła tam znajomość z rodziną Lubowidzkiego Wacława), którą przedtem nieraz w Daszowie, jako spokrewnioną z hr. Potocką Teklą (pani Lubowidzka była jej cioteczną siostrą, bo księżna wojewodzina Sanguszkowa, matka hrabiny, była rodzoną siostrą ojca pani Lubowidzkiej, Pruszyńskiej z domu) u niej spotykała a której ani matka moja ani ja nie znaliśmy. Ludzie bardzo zamożni, bo w powiatach skwirskim i owruckim 40.000 morgów w dziesiątku wsi posiadający, przemieszkiwali od lat kilku w Odessie dla wychowania córek, z których starsze Konstancya i Józefa juz dorosłe, najrnłodsza zaś Cecylia tudzież siostrzenica obojga państwa Czarnecka Marya (córka ciotecznego brata pana, a rodzonej siostry pani, Lubowidzkich) dorastające panny.
Osiedliwszy się w Odessie dla wychowania dzieci, prowadząc życie bardzo wygodne i wytwornie się utrzymując, zajmując piękny i gustownie urządzony cały dom własny, z licznem towarzystwem polskiem w Odessie zamieszkałym, lub dla kąpieli zjeżdżającym mało się łączyli, prowadząc życie rodzinne i ustronne. Że zaś sam pan był poważnego umysłu i przyzwyczajeń, pani, pomimo że już matka dorosłych córek, dość nieśmiała, a obie z matką (szambelanową Pruszyńską) w stosunkach towarzyskich może zanadto ostrożne - dom ten pomawiano o dumę i wyłączność, sztywnym i nudnym ogłoszono.
Rzeczywiście przyjmowano tam wszystkich szukających znajomości grzecznie bardzo, ale zimno, do bliższych stosunków mało kogo przypuszczając, a w wyborze małej liczby poufałych, mniej położeniem towarzyskiem i majątkiem, niż przymiotami osób kierowano się, nie po światowemu wcale. Niespodziewana śmierć najstarszej z córek Konstancyi (um. 1851 r. z tyfusu), następnie urodzenie najmłodszej , której toż imię dano, jeszcze więcej stosunki tego domu z gwarnem odeskiem otoczeniem rozluźniły, ale zato i z sympatycznemi dlań osobami zblizyły. Do tych ostatnich należała siostra moja, która od pierwszej swojej bytności w Odessie, dokąd z panią Kołyszkową, z tym domem spowinowaconą. udała się, najuprzejmiej przez wszystkich jego członków przyjmowaną była. Wracając do domu, wychwalała nam rozum i żywy umysł pana, niezrównaną dobroć pani, takt i umiejętność życia matki, staranne wychowanie, uprzejmość i piękność córek, z któremi na bardzo przyjaznej stopie zostawała. Zwykle kończyła swoje opowiadania zwrotem ku mnie: oto panny dla ciebie, dużo umieją bez popisu, pięknie ułożone, bez najmniejszego cienia zalotności, rodzice poważni, zacni, pełni godności i szanowani, może trochę sztywni, ale i ty taki, a przytem piękne i bogate; muszę cię koniecznie do nich wyprawić. No, tak łatwo której z nich nie dostaniesz, to pewne, jak i to, że nie szukają oni tego co świat mniema, a jedynie szczęścia córek i człowieka szukają w zięciu. Zdanie mojej siostry o ludziach zawsze wysoko ceniłem, niemniej myśl tego ożenienia uważałem za mrzonkę, zważywszy utarty obyczaj krajowy, w moc którego panny milionowe przeznaczał wyłącznie tytułowanym, a co najmniej równie bogatym konkurentom. Dotychczasowy kodex panieński obowiązywał pannę milionową do otrzymnia na loteryi małżeńskiej hrabiego, chociażby "kopertowego" (...)"
"(...) Siostra moja zbijała moją argumentacyę, twierdząc, że w danym razie mylę się, i że ów artykuł obowiązującym wydawać się może chyba babce panien. ale ani im, ani rodzicom. Z wielkiem też niezadowoleniem dowiedziała się na wiosnę 1853 r., że jej dobra znajoma panna Józefa jest po słowie z p. Jurjewiczem, już wcale niemłodym , wcale niemajętnym i wcale nieznaczącą osobistością (bratem ożenionego z hr. Piotrową Noszyńską), a z niemniejszem zadowoleniem po powrocie z Odessy w jesieni opowiedziała mi, że projektowane małżeństwo zerwane zostało z powodu jakiejś jejmości, z którą narzeczony ów miał dzieci, dla których nie mogąc nic wskórać, udała się do rodziny panny ze szczegółami, które
ostateczne zerwanie spowodowały. Po owem zerwaniu panny z babką wyjechały z Odessy do hr. Potockiej na kilka tygodni, a siostra bardzo mnie namawiała, byśmy się także do hr. Potockiej wybrali, na co jednak nie zgodziłem się, zawsze posuwając moje argumenty.
Minęła znowu zima, a z wiosną 1854 r. wezwany zostałem przez mego krewnego i przyjaciela Zagórskiego Apolinarego, chorego w Warszawie, bym w jego interesie z upadłością Dobrowolskiego Adolfa, w której cały fundusz Zagórskiego był zahaczony, niezwłocznie pojechał do Odessy dla uregulowania tej kwestyi. Znalazłszy się raz w Odessie, wypadało zapoznać się i złożyć uszanowanie rodzinie, która tak uprzejmą okazywała się dla mej siostry. Jakoż i sam dość uprzejmie przyjęty, w ciągu tygodniowego pobytu w Odessie po kilkakroć ją odwiedzałem, zapraszany bądź na obiad bądź na wieczorną gawędkę (...) Cały dom znalazłem jak mi moja siostra opisała , a z panien (bo i młodsze, t.j. panna Cecylia Lubowidzka i p. Marya Czarnecka do towarzystwa już należały) podobała mi się właśnie najstarsza Józefa, piękna brunetka o śniadej iście brzoskwiniowej świeżości cerze, cudownie pięknych oczach, jakich już później, ani przedtem, nigdy w życiu nie spotykałem, udatnej bardzo kibici, a biegle i z gustem grająca na fortepianie.(...) Wyjechałem z Odessy silnie zajęty, a pomimo właściwego sobie popędu do trzeźwego oceniania rzeczy i położenia, zdecydowałem się, nie zważając na wszelkie zarzuty własnej trzeźwości, próbować szczęścia.
Jakoż raz postanowiwszy, tak niezwlekając zajechałem w powrocie do Bernatowiczów Alexandrostwa, przyjaciół naszych, a zaprzyjaźnionych z szambelanową Pruszyńską), matką pani Lubowidzkiej, i prosiłem pani Bernatowiczowej, by ją poufnie spytała, coby myślano o zamiarach moich w rodzinie? Zdawało mi się, że w danem położeniu skuteczniej postąpić nie mogłem, szeroko bowiem, chociaż zgoła mylnie, rozpowiadano o wpływach szambelanowej na wnuczki, córki i nawet zięcia. Pani Bernatowiczowa chętnie podjęła się pośrednictwa i odpowiedni list do szambelanowej napisała, a ja odjechałem do domu. (...)"
Więcej o Tadeuszu Bobrowskim możemy znaleść na anglojęzycznej (niestety tylko anglojęzycznej) Wikipedii.
Konkury w Odessie
Na stronach swoich pamiętników Tadeusz Borowski opisuje w obszerny sposób jak poznał swoją przyszłą małżonkę Józefę z Lubowidzkich oraz jak przebiegały starania o jej rękę. Za autorem przytaczamy ten wielce ciekawy opis ówczesnych obyczajów.
"(...) Siostra moja, bywając w ciągu lat paru w Odessie dla kąpieli morskich przez lekarzy jej zaleconych, odnowiła tam znajomość z rodziną Lubowidzkiego Wacława), którą przedtem nieraz w Daszowie, jako spokrewnioną z hr. Potocką Teklą (pani Lubowidzka była jej cioteczną siostrą, bo księżna wojewodzina Sanguszkowa, matka hrabiny, była rodzoną siostrą ojca pani Lubowidzkiej, Pruszyńskiej z domu) u niej spotykała a której ani matka moja ani ja nie znaliśmy. Ludzie bardzo zamożni, bo w powiatach skwirskim i owruckim 40.000 morgów w dziesiątku wsi posiadający, przemieszkiwali od lat kilku w Odessie dla wychowania córek, z których starsze Konstancya i Józefa juz dorosłe, najrnłodsza zaś Cecylia tudzież siostrzenica obojga państwa Czarnecka Marya (córka ciotecznego brata pana, a rodzonej siostry pani, Lubowidzkich) dorastające panny.
Osiedliwszy się w Odessie dla wychowania dzieci, prowadząc życie bardzo wygodne i wytwornie się utrzymując, zajmując piękny i gustownie urządzony cały dom własny, z licznem towarzystwem polskiem w Odessie zamieszkałym, lub dla kąpieli zjeżdżającym mało się łączyli, prowadząc życie rodzinne i ustronne. Że zaś sam pan był poważnego umysłu i przyzwyczajeń, pani, pomimo że już matka dorosłych córek, dość nieśmiała, a obie z matką (szambelanową Pruszyńską) w stosunkach towarzyskich może zanadto ostrożne - dom ten pomawiano o dumę i wyłączność, sztywnym i nudnym ogłoszono.
Rzeczywiście przyjmowano tam wszystkich szukających znajomości grzecznie bardzo, ale zimno, do bliższych stosunków mało kogo przypuszczając, a w wyborze małej liczby poufałych, mniej położeniem towarzyskiem i majątkiem, niż przymiotami osób kierowano się, nie po światowemu wcale. Niespodziewana śmierć najstarszej z córek Konstancyi (um. 1851 r. z tyfusu), następnie urodzenie najmłodszej , której toż imię dano, jeszcze więcej stosunki tego domu z gwarnem odeskiem otoczeniem rozluźniły, ale zato i z sympatycznemi dlań osobami zblizyły. Do tych ostatnich należała siostra moja, która od pierwszej swojej bytności w Odessie, dokąd z panią Kołyszkową, z tym domem spowinowaconą. udała się, najuprzejmiej przez wszystkich jego członków przyjmowaną była. Wracając do domu, wychwalała nam rozum i żywy umysł pana, niezrównaną dobroć pani, takt i umiejętność życia matki, staranne wychowanie, uprzejmość i piękność córek, z któremi na bardzo przyjaznej stopie zostawała. Zwykle kończyła swoje opowiadania zwrotem ku mnie: oto panny dla ciebie, dużo umieją bez popisu, pięknie ułożone, bez najmniejszego cienia zalotności, rodzice poważni, zacni, pełni godności i szanowani, może trochę sztywni, ale i ty taki, a przytem piękne i bogate; muszę cię koniecznie do nich wyprawić. No, tak łatwo której z nich nie dostaniesz, to pewne, jak i to, że nie szukają oni tego co świat mniema, a jedynie szczęścia córek i człowieka szukają w zięciu. Zdanie mojej siostry o ludziach zawsze wysoko ceniłem, niemniej myśl tego ożenienia uważałem za mrzonkę, zważywszy utarty obyczaj krajowy, w moc którego panny milionowe przeznaczał wyłącznie tytułowanym, a co najmniej równie bogatym konkurentom. Dotychczasowy kodex panieński obowiązywał pannę milionową do otrzymnia na loteryi małżeńskiej hrabiego, chociażby "kopertowego" (...)"
"(...) Siostra moja zbijała moją argumentacyę, twierdząc, że w danym razie mylę się, i że ów artykuł obowiązującym wydawać się może chyba babce panien. ale ani im, ani rodzicom. Z wielkiem też niezadowoleniem dowiedziała się na wiosnę 1853 r., że jej dobra znajoma panna Józefa jest po słowie z p. Jurjewiczem, już wcale niemłodym , wcale niemajętnym i wcale nieznaczącą osobistością (bratem ożenionego z hr. Piotrową Noszyńską), a z niemniejszem zadowoleniem po powrocie z Odessy w jesieni opowiedziała mi, że projektowane małżeństwo zerwane zostało z powodu jakiejś jejmości, z którą narzeczony ów miał dzieci, dla których nie mogąc nic wskórać, udała się do rodziny panny ze szczegółami, które
ostateczne zerwanie spowodowały. Po owem zerwaniu panny z babką wyjechały z Odessy do hr. Potockiej na kilka tygodni, a siostra bardzo mnie namawiała, byśmy się także do hr. Potockiej wybrali, na co jednak nie zgodziłem się, zawsze posuwając moje argumenty.
Minęła znowu zima, a z wiosną 1854 r. wezwany zostałem przez mego krewnego i przyjaciela Zagórskiego Apolinarego, chorego w Warszawie, bym w jego interesie z upadłością Dobrowolskiego Adolfa, w której cały fundusz Zagórskiego był zahaczony, niezwłocznie pojechał do Odessy dla uregulowania tej kwestyi. Znalazłszy się raz w Odessie, wypadało zapoznać się i złożyć uszanowanie rodzinie, która tak uprzejmą okazywała się dla mej siostry. Jakoż i sam dość uprzejmie przyjęty, w ciągu tygodniowego pobytu w Odessie po kilkakroć ją odwiedzałem, zapraszany bądź na obiad bądź na wieczorną gawędkę (...) Cały dom znalazłem jak mi moja siostra opisała , a z panien (bo i młodsze, t.j. panna Cecylia Lubowidzka i p. Marya Czarnecka do towarzystwa już należały) podobała mi się właśnie najstarsza Józefa, piękna brunetka o śniadej iście brzoskwiniowej świeżości cerze, cudownie pięknych oczach, jakich już później, ani przedtem, nigdy w życiu nie spotykałem, udatnej bardzo kibici, a biegle i z gustem grająca na fortepianie.(...) Wyjechałem z Odessy silnie zajęty, a pomimo właściwego sobie popędu do trzeźwego oceniania rzeczy i położenia, zdecydowałem się, nie zważając na wszelkie zarzuty własnej trzeźwości, próbować szczęścia.
Jakoż raz postanowiwszy, tak niezwlekając zajechałem w powrocie do Bernatowiczów Alexandrostwa, przyjaciół naszych, a zaprzyjaźnionych z szambelanową Pruszyńską), matką pani Lubowidzkiej, i prosiłem pani Bernatowiczowej, by ją poufnie spytała, coby myślano o zamiarach moich w rodzinie? Zdawało mi się, że w danem położeniu skuteczniej postąpić nie mogłem, szeroko bowiem, chociaż zgoła mylnie, rozpowiadano o wpływach szambelanowej na wnuczki, córki i nawet zięcia. Pani Bernatowiczowa chętnie podjęła się pośrednictwa i odpowiedni list do szambelanowej napisała, a ja odjechałem do domu. (...)"
# # #
Chociaż, jak się okazało, pan Bobrowski zabrał się za staranie o rękę panny Józefy od najgorszej możliwej strony okazało się, że nie wszystko jeszcze stracone. zasługi w tym miała jego nieoceniona siostra, mimo iż w tym czasie zajęta była własnymi romansami.
"(...) Wyspowiadawszy się przed siostrą z wrażeń i postanowień moich, zostałem za wystosowanie owego listu najmocniej skrytykowany, i słusznie. "Cóż ci innego odpowiedzieć mogą na prośbę o upoważnienie do starania się, jak odmownie; wszelka inna odpowiedź byłaby cząstkowem przynajmniej przyzwoleniem, a przecież w tak ważnej sprawie każdy życzy jak najdłużej zachować swą wolność i nie wiązać się. Zepsułeś swoją sprawę braciszku." Miała też najzupełniejszą racyę, bowiem wkrótce nadesłano mi list szambelanowej , bardzo grzeczny w ogóle, bardzo pochlebny dla mnie w szczególe, ale odmowny. Po tak niefortunnym obrocie uważałem sprawę moją za zupełnie upadłą i starałem się zabałamucić, ale nie nowymi zamiarami, jak to często bywa, a przeciwnie siedząc uparcie w domu.
Stryj, którego wtajemniczać przed czasem w uczucia i zamiary moje nie widziałem potrzeby, ciągnął mnie w inną stronę w tej porze, ale na wszelkie propozycye jego pozostałem głuchym. Od Kołyszków, domyślających się może zamiarów moich, powzięliśmy wiadomość , że w jesieni Lubowidzcy powracają ostatecznie na wieś, co też i nastąpiło. Dopiero w czasie Wielkiejnocy 1855 spotkaliśmy się u Kołyszków z panią Lubowidzką i jej córkami, i najuprzejmiej przez nią do Morozówki, ich rezydencyi, zaproszeni zostaliśmy. Od owego spotkania, w oczach jej, pełnych zawsze szczerości, wyczytałem życzliwość dla siebie, która mnie nigdy potem nie zawiodła.
Ponieważ jednak siostra moja wkrótce po tem spotkaniu wyjechała z matką na Wołyń dla odwiedzenia rodziny i na kuracyę do Kijowa, dopiero więc za jej powrotem we wrześniu mogliśmy się do Morozówki wybrać. Siostrę moją wszyscy uprzejmie witali, mnie wcale zimno, a szczególnie pan domu. Wszakże ona dobrze osoby znająca zdecydowała, że się tem zrażać nie powinienem, a rozpocząć konkury wedle prawideł. Po kilku wizytach przyzwoicie oddalonych, w których mi towarzyszyła, zdecydowała, że już dalej może mnie własnemu losowi pozostawić, ile że w tej porze sama zajętą była własnem postanowieniem oddania ręki kilkoletniemu wielbicielowi Korzeniowskiemu Apollonowi, dla którego wszelkie starania innych od pierwszego kroku odsuwała. Rodzice moi oboje lubili Korzeniowskiego jako gościa miłego i dobrze wychowanego, ale oboje, acz z różnych powodów, niechętnie na zabiegi jego około córki spoglądali. Matka moja podejrzywała go o lekkomyślność i nierówność w pożyciu, bo był srodze złośliwy w rozmowie, ojciec zaś o brak praktyczności, niezaradność i próżniactwo, boć niby u ojca swego gospodarując, więcej czytał, pisał i jeździł niż pracował (...) Od lat paru i Korzeniowski, zwątpiwszy o skutku starań swoich, wyniósł się na Podole, gdzie przyjął posadę zarządzającego majątkiem Melanii z Uruskich Sobańskiej), z której starszym synem Alexandrem w przyjaźni zostawał. Dowiedziawszy się, że siostra moja z matką bawią w Terechowie u brata i wuja Pilchowskiego Adolfa, który z profesyi wszelkim miłośnym przygodom sprzyjał niezmiennie , pojechał tam, i pod wpływem wujowskiej wymowy siostra moja dała słowo tyloletniemu wielbicielowi swemu, a po wezwaniu mnie i przybyciu mojem nastąpiło uroczyste przyrzeczenie z wyznaczeniem ślubu na dzień 26. kwietnia 1856 r.
Chociaż, jak się okazało, pan Bobrowski zabrał się za staranie o rękę panny Józefy od najgorszej możliwej strony okazało się, że nie wszystko jeszcze stracone. zasługi w tym miała jego nieoceniona siostra, mimo iż w tym czasie zajęta była własnymi romansami.
"(...) Wyspowiadawszy się przed siostrą z wrażeń i postanowień moich, zostałem za wystosowanie owego listu najmocniej skrytykowany, i słusznie. "Cóż ci innego odpowiedzieć mogą na prośbę o upoważnienie do starania się, jak odmownie; wszelka inna odpowiedź byłaby cząstkowem przynajmniej przyzwoleniem, a przecież w tak ważnej sprawie każdy życzy jak najdłużej zachować swą wolność i nie wiązać się. Zepsułeś swoją sprawę braciszku." Miała też najzupełniejszą racyę, bowiem wkrótce nadesłano mi list szambelanowej , bardzo grzeczny w ogóle, bardzo pochlebny dla mnie w szczególe, ale odmowny. Po tak niefortunnym obrocie uważałem sprawę moją za zupełnie upadłą i starałem się zabałamucić, ale nie nowymi zamiarami, jak to często bywa, a przeciwnie siedząc uparcie w domu.
Stryj, którego wtajemniczać przed czasem w uczucia i zamiary moje nie widziałem potrzeby, ciągnął mnie w inną stronę w tej porze, ale na wszelkie propozycye jego pozostałem głuchym. Od Kołyszków, domyślających się może zamiarów moich, powzięliśmy wiadomość , że w jesieni Lubowidzcy powracają ostatecznie na wieś, co też i nastąpiło. Dopiero w czasie Wielkiejnocy 1855 spotkaliśmy się u Kołyszków z panią Lubowidzką i jej córkami, i najuprzejmiej przez nią do Morozówki, ich rezydencyi, zaproszeni zostaliśmy. Od owego spotkania, w oczach jej, pełnych zawsze szczerości, wyczytałem życzliwość dla siebie, która mnie nigdy potem nie zawiodła.
Ponieważ jednak siostra moja wkrótce po tem spotkaniu wyjechała z matką na Wołyń dla odwiedzenia rodziny i na kuracyę do Kijowa, dopiero więc za jej powrotem we wrześniu mogliśmy się do Morozówki wybrać. Siostrę moją wszyscy uprzejmie witali, mnie wcale zimno, a szczególnie pan domu. Wszakże ona dobrze osoby znająca zdecydowała, że się tem zrażać nie powinienem, a rozpocząć konkury wedle prawideł. Po kilku wizytach przyzwoicie oddalonych, w których mi towarzyszyła, zdecydowała, że już dalej może mnie własnemu losowi pozostawić, ile że w tej porze sama zajętą była własnem postanowieniem oddania ręki kilkoletniemu wielbicielowi Korzeniowskiemu Apollonowi, dla którego wszelkie starania innych od pierwszego kroku odsuwała. Rodzice moi oboje lubili Korzeniowskiego jako gościa miłego i dobrze wychowanego, ale oboje, acz z różnych powodów, niechętnie na zabiegi jego około córki spoglądali. Matka moja podejrzywała go o lekkomyślność i nierówność w pożyciu, bo był srodze złośliwy w rozmowie, ojciec zaś o brak praktyczności, niezaradność i próżniactwo, boć niby u ojca swego gospodarując, więcej czytał, pisał i jeździł niż pracował (...) Od lat paru i Korzeniowski, zwątpiwszy o skutku starań swoich, wyniósł się na Podole, gdzie przyjął posadę zarządzającego majątkiem Melanii z Uruskich Sobańskiej), z której starszym synem Alexandrem w przyjaźni zostawał. Dowiedziawszy się, że siostra moja z matką bawią w Terechowie u brata i wuja Pilchowskiego Adolfa, który z profesyi wszelkim miłośnym przygodom sprzyjał niezmiennie , pojechał tam, i pod wpływem wujowskiej wymowy siostra moja dała słowo tyloletniemu wielbicielowi swemu, a po wezwaniu mnie i przybyciu mojem nastąpiło uroczyste przyrzeczenie z wyznaczeniem ślubu na dzień 26. kwietnia 1856 r.
# # #
Ostatecznie sprawy sercowe pana Bobrowskiego zmierzać zaczęły do szczęśliwego zakończenia, chociaż najpierw trzeba było pokonać kilka niespodziewanych przeszkód.
"(...) zanim to jednak wszystko zaszło, ciągnęły się starania moje o żonę. Siostra moja od czasu do czasu pojawiała się na placu, a obejrzawszy takowy dodawała mi otuchy, zalecając wszakże nie śpieszyć się z oświadczeniem. Racyonalność owej rady aż nadto trafiała mi do przekonania, bowiem pomimo widocznej życzliwości
okazywanej przez matkę panny, a czasem i przez ostatnią, zachowanie się ojca, dla niektórych konkurentów niezwykle uprzejmego, dla innych znowu, a w tej liczbie i dla mnie, wcale obojętnego - dawało do myślenia, - a w domu tak poważnie ukonstytuowanym, niepodobna nawet bylo przypuszczać decyzyi panny bez wyraźnego upoważnienia ojca. Dopiero po zaręczynach moich dowiedziałem się o zasadach matrymonialnej dyplomacyi i polityki mego teścia.
Dzielił on starających się o córki na dwie kategorye. Takich, którym był zgoła przeciwny, i takich, których zdecydowany był przyjąć w razie życzenia córki. Czuł się w obowiązku osładzania pierwszym oczekującego ich zawodu, wytworną uprzejmością, gdy drugich tylko studyował. Ta "dyplomacya filantropiczna", czy też "filantropia dyplomatyczna" zgoła niezwykła , niejedną noc mi popsuła - i niejednego zawodu stała się powodem. W ciągu dwuletniego starania się o moją bogdankę przetrwałem współkonkurentów Małachowskiego Jana, hr. Stadnickiego Kazimierza, hr. Komorowskiego Kazimierza i Porczyńskiego Zygmunta (...)
Bądź co bądź ku jesieni 1856 roku, ile że często w ciągu lat dwu Morozówkę odwiedzając miałem możność dać się poznać - postanowiłem wreszcie oświadczyć się. Że
zaś w miarę częstszego bywania i przebywania mego w domu panna zdawała się unikać wszelkich ze mną a parte, co zresztą za dobrą wróżbę poczytywałem, że miałem widoczną łaskę u matki, w jej ręce postanowiłem złożyć losy moje - co też na dniu 12/24 października 1856 roku dopełniłem, rozkazawszy obyczajem z dawna praktykowanym przez oświadczających się, uprzednio konie zaprządz, by się w razie odmowy ani chwilki nie zatrzymać. Wysłuchawszy bardzo życzliwie mojego oświadczenia, oddaliła się pani aby je mężowi i córce zakomunikować. Po bardzo krótkiej chwili, wyszli oboje rodzice panny, wynosząc mi, acz w bardzo przyjemnych słowach, odmowę, której słów jak się później okazało, pod wpływem wzruszenia nie dosłyszałem dobrze; zatrzymywany zaś dość uprzejmie na obiad - pożegnałem serdecznem przemówieniem do gospodyni domu, prosząc by w mojem imieniu córkę pożegnać raczyli, rejterując się zaś jak naspieszniej (...)
Ostatecznie sprawy sercowe pana Bobrowskiego zmierzać zaczęły do szczęśliwego zakończenia, chociaż najpierw trzeba było pokonać kilka niespodziewanych przeszkód.
"(...) zanim to jednak wszystko zaszło, ciągnęły się starania moje o żonę. Siostra moja od czasu do czasu pojawiała się na placu, a obejrzawszy takowy dodawała mi otuchy, zalecając wszakże nie śpieszyć się z oświadczeniem. Racyonalność owej rady aż nadto trafiała mi do przekonania, bowiem pomimo widocznej życzliwości
okazywanej przez matkę panny, a czasem i przez ostatnią, zachowanie się ojca, dla niektórych konkurentów niezwykle uprzejmego, dla innych znowu, a w tej liczbie i dla mnie, wcale obojętnego - dawało do myślenia, - a w domu tak poważnie ukonstytuowanym, niepodobna nawet bylo przypuszczać decyzyi panny bez wyraźnego upoważnienia ojca. Dopiero po zaręczynach moich dowiedziałem się o zasadach matrymonialnej dyplomacyi i polityki mego teścia.
Dzielił on starających się o córki na dwie kategorye. Takich, którym był zgoła przeciwny, i takich, których zdecydowany był przyjąć w razie życzenia córki. Czuł się w obowiązku osładzania pierwszym oczekującego ich zawodu, wytworną uprzejmością, gdy drugich tylko studyował. Ta "dyplomacya filantropiczna", czy też "filantropia dyplomatyczna" zgoła niezwykła , niejedną noc mi popsuła - i niejednego zawodu stała się powodem. W ciągu dwuletniego starania się o moją bogdankę przetrwałem współkonkurentów Małachowskiego Jana, hr. Stadnickiego Kazimierza, hr. Komorowskiego Kazimierza i Porczyńskiego Zygmunta (...)
Bądź co bądź ku jesieni 1856 roku, ile że często w ciągu lat dwu Morozówkę odwiedzając miałem możność dać się poznać - postanowiłem wreszcie oświadczyć się. Że
zaś w miarę częstszego bywania i przebywania mego w domu panna zdawała się unikać wszelkich ze mną a parte, co zresztą za dobrą wróżbę poczytywałem, że miałem widoczną łaskę u matki, w jej ręce postanowiłem złożyć losy moje - co też na dniu 12/24 października 1856 roku dopełniłem, rozkazawszy obyczajem z dawna praktykowanym przez oświadczających się, uprzednio konie zaprządz, by się w razie odmowy ani chwilki nie zatrzymać. Wysłuchawszy bardzo życzliwie mojego oświadczenia, oddaliła się pani aby je mężowi i córce zakomunikować. Po bardzo krótkiej chwili, wyszli oboje rodzice panny, wynosząc mi, acz w bardzo przyjemnych słowach, odmowę, której słów jak się później okazało, pod wpływem wzruszenia nie dosłyszałem dobrze; zatrzymywany zaś dość uprzejmie na obiad - pożegnałem serdecznem przemówieniem do gospodyni domu, prosząc by w mojem imieniu córkę pożegnać raczyli, rejterując się zaś jak naspieszniej (...)
# # #
Jak wiadomo każda dobra opowieść musi mieć swoje szczęśliwe zakończenie. Tym razem słów kilka o tym jak starania pana Bobrowskiego jednak zakończyły się sukcesem.
W poniedziałek już ku zmrokowi z dumania, któremu przed kominem oddany byłem, wywołał mnie okrzyk mojego lokaja Stefana, który trzymając list w ręku, wołał: "Panie, nasza wziała" Był to umyślnym przysłany lakoniczny bilecik pani Lubowidzkiej, następnej treści: "Z powziętych informacyi względem wyrażonej, wiadomej panu obawy, zostaliśmy uspokojeni, a tem samem usunięcie jej pozwala nam zadośćuczynić jego prośbie". Ani słowa, oprócz chyba że przyjęty jestem, nie zrozumiałem! nie łamałem też sobie i o to głowy - zostawiając rozwiązanie tej zagadki do ustnego porozumienia. Że zaś dnia tego miało się już ku wieczorowi, noce były bardzo ciemne, a uparty wiatr nie pozwalał na jazdę z kagańcem, a i nie wypadało wpadać do domu poważnego w nocy, musiałem więc cierpliwość moją na ciężką próbę narazić,
a po bezsennej nocy wyjechawszy o świcie, w południe byłem już Morozówce.
W sali jadalnej, wedle domowego zwyczaju, najspokojniej zabawiał się rozmową mój przyszły teść z Kołyszką, który zajrzawszy mnie wchodzącego z wesołą twarzą, następnie składającego gorące podziękowania osłupiał bowiem o wszystkiem co zaszło, uprzedzonym nie był. Dopiero kiedyśmy weszli do salonu, w którym znajdowały się panie, a ja wziąłem się do ucałowania rączek narzeczonej i jej matki, zwrócił się do Kołyszki z objaśnieniem: "mój przyszły zięć"(...).
Kiedyśmy po odbytych formalnościach zasiedli do poufnej rozmowy, pozwoliłem sobie zapytać matkę narzeczonej, jakieto były obawy mnie dotyczące, w których uspokojeni zostali? i kto je spowodował? Okazało się, że słysząc o śmierci mojej młodszej siostry z suchot, i ciągłej chorobie mojej matki, tudzież znając wątły stan zdrowia starszej mej siostry, przypuszczali, że w rodzinie jej grasują spadkowe suchoty. Kołyszków pytać o to nie chciano, aby to do mnie nie doszło, a pani Mikoszewska po kilkakroć w tej materyi za pytywana, acz dobrze świadoma - mając inne projekty - odpowiadała zawsze wymijająco. Dopiero po oświadczeniu mojem,
spytano o to sąsiada dra Placera, który kiedyś używany na konsylium do mojej matki - stanowczo oświadczył, że suchot nigdy nie miała, a choroba mej siostry była zgoła przypadkową, a co do mnie upewnił, ze do suchot najmniejszego usposobienia przypuszczać nawet nie może. Otóż nie mając tej pewności w chwili mego
oświadczenia, rodzice mojej narzeczonej nie chcieli się związywać przyrzeczeniem i dlatego dali wymijającą odpowiedź, którą ja za zupełnie odmowną przyjąłem.
Kiedy w parę dni po przyrzeczeniu nadjechał dr. Placer w odwiedziny, i składał mi swoje powinszowania, podziękowałem mu serdecznie za dane świadectwo prawdzie,
które sprawę moją na nogi postawiło, a staruszek któremu w głowie nie mieściło się by milionowa panna wybierała sobie nietytułowanego męża, per modum komplementu powiedział mi, że życzy własnej córce takiego jak ja męża (...)"
Jak wiadomo każda dobra opowieść musi mieć swoje szczęśliwe zakończenie. Tym razem słów kilka o tym jak starania pana Bobrowskiego jednak zakończyły się sukcesem.
W poniedziałek już ku zmrokowi z dumania, któremu przed kominem oddany byłem, wywołał mnie okrzyk mojego lokaja Stefana, który trzymając list w ręku, wołał: "Panie, nasza wziała" Był to umyślnym przysłany lakoniczny bilecik pani Lubowidzkiej, następnej treści: "Z powziętych informacyi względem wyrażonej, wiadomej panu obawy, zostaliśmy uspokojeni, a tem samem usunięcie jej pozwala nam zadośćuczynić jego prośbie". Ani słowa, oprócz chyba że przyjęty jestem, nie zrozumiałem! nie łamałem też sobie i o to głowy - zostawiając rozwiązanie tej zagadki do ustnego porozumienia. Że zaś dnia tego miało się już ku wieczorowi, noce były bardzo ciemne, a uparty wiatr nie pozwalał na jazdę z kagańcem, a i nie wypadało wpadać do domu poważnego w nocy, musiałem więc cierpliwość moją na ciężką próbę narazić,
a po bezsennej nocy wyjechawszy o świcie, w południe byłem już Morozówce.
W sali jadalnej, wedle domowego zwyczaju, najspokojniej zabawiał się rozmową mój przyszły teść z Kołyszką, który zajrzawszy mnie wchodzącego z wesołą twarzą, następnie składającego gorące podziękowania osłupiał bowiem o wszystkiem co zaszło, uprzedzonym nie był. Dopiero kiedyśmy weszli do salonu, w którym znajdowały się panie, a ja wziąłem się do ucałowania rączek narzeczonej i jej matki, zwrócił się do Kołyszki z objaśnieniem: "mój przyszły zięć"(...).
Kiedyśmy po odbytych formalnościach zasiedli do poufnej rozmowy, pozwoliłem sobie zapytać matkę narzeczonej, jakieto były obawy mnie dotyczące, w których uspokojeni zostali? i kto je spowodował? Okazało się, że słysząc o śmierci mojej młodszej siostry z suchot, i ciągłej chorobie mojej matki, tudzież znając wątły stan zdrowia starszej mej siostry, przypuszczali, że w rodzinie jej grasują spadkowe suchoty. Kołyszków pytać o to nie chciano, aby to do mnie nie doszło, a pani Mikoszewska po kilkakroć w tej materyi za pytywana, acz dobrze świadoma - mając inne projekty - odpowiadała zawsze wymijająco. Dopiero po oświadczeniu mojem,
spytano o to sąsiada dra Placera, który kiedyś używany na konsylium do mojej matki - stanowczo oświadczył, że suchot nigdy nie miała, a choroba mej siostry była zgoła przypadkową, a co do mnie upewnił, ze do suchot najmniejszego usposobienia przypuszczać nawet nie może. Otóż nie mając tej pewności w chwili mego
oświadczenia, rodzice mojej narzeczonej nie chcieli się związywać przyrzeczeniem i dlatego dali wymijającą odpowiedź, którą ja za zupełnie odmowną przyjąłem.
Kiedy w parę dni po przyrzeczeniu nadjechał dr. Placer w odwiedziny, i składał mi swoje powinszowania, podziękowałem mu serdecznie za dane świadectwo prawdzie,
które sprawę moją na nogi postawiło, a staruszek któremu w głowie nie mieściło się by milionowa panna wybierała sobie nietytułowanego męża, per modum komplementu powiedział mi, że życzy własnej córce takiego jak ja męża (...)"
Z dzienników pani Wirgini.
Napoleon Orda - Młynów
Wirginia Jezierska, a właściwie Charlotte Auguste Virginie de Mory była francuską damą, wnuczką dworzanina Ludwika XVI. Po rewolucji francuskiej jej rodzina straciła jednak wiele z dawnej świetności. Na początku XIX wieku matka panny Wirginii przyjęła posadę guwernantki Zosi Chodkiewiczówny, córki hrabiego Aleksandra Chodkiewicza i wraz z Wirginią zamieszkała w jego litewskich posiadłościach. Tam Wirginia poznała swojego przyszłego męża Stanisława Lewald Jezierskiego. Krótko po ślubie, w jego majątku Niekrasze Wirginia zaczyna zapełniać kartki swojego dziennika, który będzie pisac wiele lat uwieczniając w nim swoje codzienne obserwacje, wydarzenia w okolicy i złośliwe plotki.
Dzienniki pozostałe po Wirginii Jezierskiej nie były pierwotnie pisane dla szerokiego grona odbiorców. Jednak na początku XX wieku odkrył je dr Leon Białkowski i uznał że są tak interesujące, że przetłumaczył je z francuskiego, opracował i wydał jako książkę "Z życia dworów i zamków na Kresach 1828 - 1844".
Książka jest rzeczywiście bardzo interesująca. Pozwalamy więc sobie na przytoczenie kilku ciekawszych (szczególnie plotkarskich) fragmentów.
Dzienniki pozostałe po Wirginii Jezierskiej nie były pierwotnie pisane dla szerokiego grona odbiorców. Jednak na początku XX wieku odkrył je dr Leon Białkowski i uznał że są tak interesujące, że przetłumaczył je z francuskiego, opracował i wydał jako książkę "Z życia dworów i zamków na Kresach 1828 - 1844".
Książka jest rzeczywiście bardzo interesująca. Pozwalamy więc sobie na przytoczenie kilku ciekawszych (szczególnie plotkarskich) fragmentów.
1. Podróże pani Wirgini
12 maja 1840 roku pani Wirginia Jezierska wyruszyła z Płaskowicz pod Kleckiem udając się do Młynowa pod Dubnem, przystając po drodze w zaznajomionych majątkach na temat właścicieli których poczyniła w swoim dzienniku mniej lub bardziej kąśliwe uwagi. Weźmy dla przykładu majątek Sawejki, którego właściciel wzbudził sympatię pani Wirginii, podczas gdy jego zona wprost przeciwnie.
"(...) Sawejki, ładny majątek, świeżo kupiony przez P. Konstantego Rdułtowskiego od generałowej Benigen. Dwór i ogród dość ładny, położenie korzystne. Możnaby tam żyć szczęśliwie, ale stadło. które siedzibę tę zamieszka, dość źle się dobrało. Pan R., człowiek bardzo sympatyczny, najwyżej lat 34-ch, dużo podróżował, przejął sie dostojnością angielską i wytwornością francuską, które to cechy zespolił z rdzennie szlachetnym typem pana polskiego. (...) Zaledwo 20-letnia zaś małżonka wychowana w Berlinie ma wszystkie maniery i sposób bycia niemieckiej mieszczaneczki. Ubiera się zawsze skąpo i dziwacznie, nieznośna w obejściu i sknera, wreszcie zazdrosna o wszystko, co mogłoby ją przy mężu w cień usunąć. Mąż coraz częściej chadza na polowania, żeby się rozerwać po domowej nudzie, bo jedyna to przyjemność na jaką pozwala mu żona , która z nikiem nie utrzymuje stosunków, gdyż jej duma to jeszcze jeden czynnik, odpychający ludzi od tego domu. (...)"
Dotarwszy do Młynowa pod Dubnem pani Wirginia rzuciła się w wir życia towarzyskiego, uważnie obserwując otoczenie i czyniąc sobie na jego temat staranne notatki, które nie były raczej przeznaczone dla oczu opisywanych osób (przynajmniej niektórych).
"(...) Osoby, które poznałam w Dubnie czasu kontraktów i karnawału 1841 roku: (...) Hr. Aleks. Czacki, pedant, ożeniony z Orłowską. (...) Hr. Adam Chołoniewski, hulaka, szorstki; żona bardzo miła. - Pani Karwicka, elegantka przesadna; mąż jej grosse bete. - Pan Zenon Czarnecki - osobistość niepewna. - Hr. Władysław Esterhazy, światowiec. Karol Burzyński - Adam Swieykowski, syn jego Włodzimierz, piękny chłopak, małej ogłady. - Franciszek Lenkiewicz. - Hrabina Szeptycka, wygląd sztywny, ale dobra osoba. (...) Panowie: Stępkowski i Zakaszewski, nierozdzielni. - Pułkowniik Tarnowski, bon vivant. - Pan Chmielowski, dobry gracz i dobry tancerz. - Trzech panów Pruszyńskich. Jeden młodzik trącący szkolą; drugi dobry mazurzysta i tak żywy jak rybka; trzeci, ładny mężczyzna i dobry tancerz. - Pan Edward Chamiec, prosty I szczery. - Pan Bóbr, bogacz, blady, mina zblazowana (...)"
Na pocieszenie dla opisywanych osób można dodać, że pani Wirginia nie oszczędzała nie tylko osób znanych osobiście, ale też nieznanych jej bliżej sąsiadów. O niejakich Itari napisała tak.
"(...) W okolicach Dubna jest rodzina włoska, której jeden z członków osiadł w tym kraju przed laty czterdziestu, przybywszy lako architekt do budowy pałaców książąt Lubomirskich. Mówią, że architekt ów, burząc jakieś domostwo, znalazł skarb, co zdawałoby się dość usprawiedliwiać fortunkę, którą się obecnie cieszy mając wiele posiadłości w okolicach Dubna. Rodzina ta nazywa się Itari (...)"
12 maja 1840 roku pani Wirginia Jezierska wyruszyła z Płaskowicz pod Kleckiem udając się do Młynowa pod Dubnem, przystając po drodze w zaznajomionych majątkach na temat właścicieli których poczyniła w swoim dzienniku mniej lub bardziej kąśliwe uwagi. Weźmy dla przykładu majątek Sawejki, którego właściciel wzbudził sympatię pani Wirginii, podczas gdy jego zona wprost przeciwnie.
"(...) Sawejki, ładny majątek, świeżo kupiony przez P. Konstantego Rdułtowskiego od generałowej Benigen. Dwór i ogród dość ładny, położenie korzystne. Możnaby tam żyć szczęśliwie, ale stadło. które siedzibę tę zamieszka, dość źle się dobrało. Pan R., człowiek bardzo sympatyczny, najwyżej lat 34-ch, dużo podróżował, przejął sie dostojnością angielską i wytwornością francuską, które to cechy zespolił z rdzennie szlachetnym typem pana polskiego. (...) Zaledwo 20-letnia zaś małżonka wychowana w Berlinie ma wszystkie maniery i sposób bycia niemieckiej mieszczaneczki. Ubiera się zawsze skąpo i dziwacznie, nieznośna w obejściu i sknera, wreszcie zazdrosna o wszystko, co mogłoby ją przy mężu w cień usunąć. Mąż coraz częściej chadza na polowania, żeby się rozerwać po domowej nudzie, bo jedyna to przyjemność na jaką pozwala mu żona , która z nikiem nie utrzymuje stosunków, gdyż jej duma to jeszcze jeden czynnik, odpychający ludzi od tego domu. (...)"
Dotarwszy do Młynowa pod Dubnem pani Wirginia rzuciła się w wir życia towarzyskiego, uważnie obserwując otoczenie i czyniąc sobie na jego temat staranne notatki, które nie były raczej przeznaczone dla oczu opisywanych osób (przynajmniej niektórych).
"(...) Osoby, które poznałam w Dubnie czasu kontraktów i karnawału 1841 roku: (...) Hr. Aleks. Czacki, pedant, ożeniony z Orłowską. (...) Hr. Adam Chołoniewski, hulaka, szorstki; żona bardzo miła. - Pani Karwicka, elegantka przesadna; mąż jej grosse bete. - Pan Zenon Czarnecki - osobistość niepewna. - Hr. Władysław Esterhazy, światowiec. Karol Burzyński - Adam Swieykowski, syn jego Włodzimierz, piękny chłopak, małej ogłady. - Franciszek Lenkiewicz. - Hrabina Szeptycka, wygląd sztywny, ale dobra osoba. (...) Panowie: Stępkowski i Zakaszewski, nierozdzielni. - Pułkowniik Tarnowski, bon vivant. - Pan Chmielowski, dobry gracz i dobry tancerz. - Trzech panów Pruszyńskich. Jeden młodzik trącący szkolą; drugi dobry mazurzysta i tak żywy jak rybka; trzeci, ładny mężczyzna i dobry tancerz. - Pan Edward Chamiec, prosty I szczery. - Pan Bóbr, bogacz, blady, mina zblazowana (...)"
Na pocieszenie dla opisywanych osób można dodać, że pani Wirginia nie oszczędzała nie tylko osób znanych osobiście, ale też nieznanych jej bliżej sąsiadów. O niejakich Itari napisała tak.
"(...) W okolicach Dubna jest rodzina włoska, której jeden z członków osiadł w tym kraju przed laty czterdziestu, przybywszy lako architekt do budowy pałaców książąt Lubomirskich. Mówią, że architekt ów, burząc jakieś domostwo, znalazł skarb, co zdawałoby się dość usprawiedliwiać fortunkę, którą się obecnie cieszy mając wiele posiadłości w okolicach Dubna. Rodzina ta nazywa się Itari (...)"
2. Pani Wirginia o wpadających do Młynowa gościach.
Rozrywkami w Młynowie gdzie Wirginia Jezierska przebywała w roku 1841 były wizyty wpadających przejazdem gości. Pani Wirginia jak się zdaje zawsze witała te wizyty z zainteresowaniem, szybko wyrabiając sobie własną opinię na temat zalet i wad poszczególnych gości.
"(...) Dziś, 15 lipca (1841) przyjechała do Młynowa panna Aniela Czacka, osoba bardzo rozumna i utalentowana, dobra i wesoła, używająca swej fortuny na podróże po wszystkich krajach. słynących sztuką. Mówi prosto i zajmująco; nie będąc piękną jest szczerze i mile oryginalną, zarówno w wysłowieniu, jak i w całej.swej postaci.
**
Około połowy sierpnia przejazdem była w Młynowie panna Korzeniowska - tłumaczka Lesage'a - która do jego atlasu dodała historję Polski, zaledwie (w nim) wzmiankowaną. Jest to panna mniej więcej 40-letnia, brunetka, dość pospolitej postawy. Pomimo wiedzy jest nieznośna dzięki swej pasji pakowania się dowolnie do każdego domu i narzucania wszystkim swego towarzystwa I swych tysiącznych drobnych spraw. Powinnaby raczej siedzieć u siebie na Podolu, gdzie mieszka jej rodzina. Udało się jej sprzedać cesarzowi 50 egzemplarzy swego atlasu po 10 dukatów egzemplarz. Pojechała do Warszawy, jeszcze go o coś prosić i obiecała swój powrót tym, którzy życząc jej wszelkiego szczęścia - nie pragną wcale widzieć jej znowu.
**
Dziś, 26 sierpnia (1841) przejazdem wstąpił do Młynowa P. Lanci, architekt włoski, od lat czternastu w Polsce osiadły i zatrudniony przez rząd w ozdabianiu kraju co piękniejszemi budowlami... Pan Lanci - to człek czterdziestoletni, o pięknej postawie i fizjognomii całkiem włoskiej. Poglądy, które wygłasza, są szczere i szlachetne; mowę jego ożywia gorące umiłowanie sztuk pięknych. Ma wspaniały głos; uraczył nas koncercikiem ściśle solowym, towarzysząc sobie na fortepjanie tylko trzema palcami, ale z dodaniem akompanjamentu różnych instrumentów dętych, które zdumiewająco naśladuje ustami i trąbką papierową. Pan Lanci ma doskonałą posadę, oprócz tego jeździ po całym kraju i buduje pałace wielkopańskie. Wyznaje on otwarcie, że jest bardzo szczęśliwy, mając zacną żonę i umiejąc zażywać uroków pozycji towarzyskiej skromnej, której atoli mądrze nie zechciał porzucić, w przeświadczeniu, iż pierwszorzędny zawodowiec zawsze będzie człowiekiem dystyngowanym.
**
22 listopada przybyła do Młynowa p. Nakwaska z domu Potocka (córka Adama). primo voto Starzyńska). Znałam ją jeszcze jako 15-letnią panienkę, poczem wkrótce wyszła za mąż. Dziś jest matką dziesięciorga dzieci. Najstarszy jej syn ma lat 23 i żeni się z księżniczką Czetwertyńską, ona zaś wygląda zaledwo na osobę trzydziestoletnią. Twarz żywa I przyjemna, figura ładna, przechowuje piętno młodości. Mówi dobrze, ale nie sprawia wrażenia osoby inteligentnej. Wygląda na najlepszą matkę, kobietę której można ufać, budzącą zajęcie. Mieszka ona zwykle w Szwajcarii, skąd przyjechała tytko dla uporządkowania interesów swych na Podolu.
**
Do Młynowa przyjechało dziś cale towarzystwo z Ostrożca. Młody P. Romuald Ledóchowski, ożeniony od niedawna z panną Leontyną Czacką. Ojciec jego jest powtórnie ożeniony z Jełowicką. Była także ich siostrzenica, Maria Jełowicka, bardzo przyjemna młoda osoba. Był p. Gustaw Bieliński. wielki podróżnik, który był w Arabji, Włoszech. Szwecji etc. a teraz chce jechać do Ameryki. Młody ten. gładko uczesany jasny blondyn ma coś w sobie całkiem oryginalnego. Posiadacz olbrzymiej fortuny wychowany najstaranniej w Genewie. nie ma wcale wdzięków, wymaganych w wielkim świecie, do którego z natury rzeczy powinien należeć. Gruntownie wykształcony, specjalnie w gałęzi mechaniki, bardzo lubi muzykę, ale mało harmonijny śpiew jego podobny jest raczej do monotonnego ryku. Naogół, acz nie piękny i bez powabu, ma przecież zadatki człowieka interesującego i dużo sprytu, przezierającego z poza mgły ciężkiej i prostej powierzchowności (...)"
Rozrywkami w Młynowie gdzie Wirginia Jezierska przebywała w roku 1841 były wizyty wpadających przejazdem gości. Pani Wirginia jak się zdaje zawsze witała te wizyty z zainteresowaniem, szybko wyrabiając sobie własną opinię na temat zalet i wad poszczególnych gości.
"(...) Dziś, 15 lipca (1841) przyjechała do Młynowa panna Aniela Czacka, osoba bardzo rozumna i utalentowana, dobra i wesoła, używająca swej fortuny na podróże po wszystkich krajach. słynących sztuką. Mówi prosto i zajmująco; nie będąc piękną jest szczerze i mile oryginalną, zarówno w wysłowieniu, jak i w całej.swej postaci.
**
Około połowy sierpnia przejazdem była w Młynowie panna Korzeniowska - tłumaczka Lesage'a - która do jego atlasu dodała historję Polski, zaledwie (w nim) wzmiankowaną. Jest to panna mniej więcej 40-letnia, brunetka, dość pospolitej postawy. Pomimo wiedzy jest nieznośna dzięki swej pasji pakowania się dowolnie do każdego domu i narzucania wszystkim swego towarzystwa I swych tysiącznych drobnych spraw. Powinnaby raczej siedzieć u siebie na Podolu, gdzie mieszka jej rodzina. Udało się jej sprzedać cesarzowi 50 egzemplarzy swego atlasu po 10 dukatów egzemplarz. Pojechała do Warszawy, jeszcze go o coś prosić i obiecała swój powrót tym, którzy życząc jej wszelkiego szczęścia - nie pragną wcale widzieć jej znowu.
**
Dziś, 26 sierpnia (1841) przejazdem wstąpił do Młynowa P. Lanci, architekt włoski, od lat czternastu w Polsce osiadły i zatrudniony przez rząd w ozdabianiu kraju co piękniejszemi budowlami... Pan Lanci - to człek czterdziestoletni, o pięknej postawie i fizjognomii całkiem włoskiej. Poglądy, które wygłasza, są szczere i szlachetne; mowę jego ożywia gorące umiłowanie sztuk pięknych. Ma wspaniały głos; uraczył nas koncercikiem ściśle solowym, towarzysząc sobie na fortepjanie tylko trzema palcami, ale z dodaniem akompanjamentu różnych instrumentów dętych, które zdumiewająco naśladuje ustami i trąbką papierową. Pan Lanci ma doskonałą posadę, oprócz tego jeździ po całym kraju i buduje pałace wielkopańskie. Wyznaje on otwarcie, że jest bardzo szczęśliwy, mając zacną żonę i umiejąc zażywać uroków pozycji towarzyskiej skromnej, której atoli mądrze nie zechciał porzucić, w przeświadczeniu, iż pierwszorzędny zawodowiec zawsze będzie człowiekiem dystyngowanym.
**
22 listopada przybyła do Młynowa p. Nakwaska z domu Potocka (córka Adama). primo voto Starzyńska). Znałam ją jeszcze jako 15-letnią panienkę, poczem wkrótce wyszła za mąż. Dziś jest matką dziesięciorga dzieci. Najstarszy jej syn ma lat 23 i żeni się z księżniczką Czetwertyńską, ona zaś wygląda zaledwo na osobę trzydziestoletnią. Twarz żywa I przyjemna, figura ładna, przechowuje piętno młodości. Mówi dobrze, ale nie sprawia wrażenia osoby inteligentnej. Wygląda na najlepszą matkę, kobietę której można ufać, budzącą zajęcie. Mieszka ona zwykle w Szwajcarii, skąd przyjechała tytko dla uporządkowania interesów swych na Podolu.
**
Do Młynowa przyjechało dziś cale towarzystwo z Ostrożca. Młody P. Romuald Ledóchowski, ożeniony od niedawna z panną Leontyną Czacką. Ojciec jego jest powtórnie ożeniony z Jełowicką. Była także ich siostrzenica, Maria Jełowicka, bardzo przyjemna młoda osoba. Był p. Gustaw Bieliński. wielki podróżnik, który był w Arabji, Włoszech. Szwecji etc. a teraz chce jechać do Ameryki. Młody ten. gładko uczesany jasny blondyn ma coś w sobie całkiem oryginalnego. Posiadacz olbrzymiej fortuny wychowany najstaranniej w Genewie. nie ma wcale wdzięków, wymaganych w wielkim świecie, do którego z natury rzeczy powinien należeć. Gruntownie wykształcony, specjalnie w gałęzi mechaniki, bardzo lubi muzykę, ale mało harmonijny śpiew jego podobny jest raczej do monotonnego ryku. Naogół, acz nie piękny i bez powabu, ma przecież zadatki człowieka interesującego i dużo sprytu, przezierającego z poza mgły ciężkiej i prostej powierzchowności (...)"
3. Pani Wirginia o odwiedzinach u sąsiadów.
Poza gośćmi odwiedzającymi Młynów tutejszemu towarzystwu zdarzało się także odwiedzać sąsiadów. Kilka takich wizyt opisuje w swoich dziennikach pani Wirginia. Jak po raz kolejny można się przekonać, ta czcigodna dama była niezwykle bystrą obserwatorką, która wiedziała wszystko o wszystkich (a także wszystko o ich krewnych i powinowatych.
**
"(...) Na św. Annę byliśmy w Mizoczu, majątku hr. Kazimierza Karwickiego, ożenionego z hr. Klementyną Rzyszczewską. Znałam go ongi, gdy był uczniem abbe Drevela, starego przyjaciela mej matki, osiadłego w Warszawie. Śliczne mieszkanie, dwór niezbyt wielki, ale wszystko tam tchnie zbytkiem i wytwornością. Było to przyjęcie z powodu imienin siostry hrabiego, która również niegdyś znałam, była dość ładną .i dobrą, zachowała jeszcze kibić wspaniałą. Mąż jej, hr. Tadeusz Walewski. to także mój stary znajomy, piękny kiedyś jak najpiękniejsza kobieta, dość postarzał się zewnętrznie, ale nie z usposobienia, bo jest zawsze wesół, - wyjąwszy niekiedy złe humory z powodu mocno nadwątlonego zdrowia. Była tam księżna Zeneida Lubomirska, urocza małżonka miłego męża, mająca niepospolity talent do śpiewu. Wcale miła jest siostra jej, Nina. Dzieci pani Karwickiej odegrały coś w rodzaju małego „prologu", składając życzenia swej ciotce, która jest bezdzietną. Hr. Tadeusz wraz z żoną mieszka w swej posiadłości zwanej Hamernią.
Nie miałam czasu przebiec ogrodu w Mizoczu, o którym mówią, że jest ładny, choć na płaszczyźnie. Wszystko w tej siedzibie ujawnia świetność i staranie gospodarzy o godne przyjęcie swych gości. Guwernantka dzieci nazywa się Henrion, mieszkała z rodziną w Warszawie, poczem dziesięć lat była u Swieykowskich, wnet zaś potem - tu. Widziałam tam także synów ks. Michałowej Radziwiłłowej, dwóch dryblasów, z których starszy figurze zgiętej, rysach twarzy i pazurach istnego Mefista. Był jeszcze syn księżny Teresy Jabłonowskiej, na którym znać odblask urody matki, ale brak mu dobrej postawy.
**
Odwiedziliśmy państwa Ledóchowskich w Ostrożcu. Bogata rodzina ta zawdzięcza, swoją fortunę pracy na roli. Syn ożenił się z panną Leontyną Czacką, bardzo ładną i miłą.Starzy Ledócbowscy z Ostrożca przypominają mi bardzo Rossudowskich z Wańkowszczyzny: obyczaje staroświeckie i skromne, kieszenie pełne, ale ręce zamknięte dla sąsiadów, nawet najszanowniejszych. Jedna z córek jest za P. Cieciszewskim -. o złamanym nosie. druga - za Woroniczem, trzecia za Zagórskim: Jest jeszcze jedna, brzydka, ale gospodyni dobra, i najmłodsza - bardzo miła.(...)"
Poza gośćmi odwiedzającymi Młynów tutejszemu towarzystwu zdarzało się także odwiedzać sąsiadów. Kilka takich wizyt opisuje w swoich dziennikach pani Wirginia. Jak po raz kolejny można się przekonać, ta czcigodna dama była niezwykle bystrą obserwatorką, która wiedziała wszystko o wszystkich (a także wszystko o ich krewnych i powinowatych.
**
"(...) Na św. Annę byliśmy w Mizoczu, majątku hr. Kazimierza Karwickiego, ożenionego z hr. Klementyną Rzyszczewską. Znałam go ongi, gdy był uczniem abbe Drevela, starego przyjaciela mej matki, osiadłego w Warszawie. Śliczne mieszkanie, dwór niezbyt wielki, ale wszystko tam tchnie zbytkiem i wytwornością. Było to przyjęcie z powodu imienin siostry hrabiego, która również niegdyś znałam, była dość ładną .i dobrą, zachowała jeszcze kibić wspaniałą. Mąż jej, hr. Tadeusz Walewski. to także mój stary znajomy, piękny kiedyś jak najpiękniejsza kobieta, dość postarzał się zewnętrznie, ale nie z usposobienia, bo jest zawsze wesół, - wyjąwszy niekiedy złe humory z powodu mocno nadwątlonego zdrowia. Była tam księżna Zeneida Lubomirska, urocza małżonka miłego męża, mająca niepospolity talent do śpiewu. Wcale miła jest siostra jej, Nina. Dzieci pani Karwickiej odegrały coś w rodzaju małego „prologu", składając życzenia swej ciotce, która jest bezdzietną. Hr. Tadeusz wraz z żoną mieszka w swej posiadłości zwanej Hamernią.
Nie miałam czasu przebiec ogrodu w Mizoczu, o którym mówią, że jest ładny, choć na płaszczyźnie. Wszystko w tej siedzibie ujawnia świetność i staranie gospodarzy o godne przyjęcie swych gości. Guwernantka dzieci nazywa się Henrion, mieszkała z rodziną w Warszawie, poczem dziesięć lat była u Swieykowskich, wnet zaś potem - tu. Widziałam tam także synów ks. Michałowej Radziwiłłowej, dwóch dryblasów, z których starszy figurze zgiętej, rysach twarzy i pazurach istnego Mefista. Był jeszcze syn księżny Teresy Jabłonowskiej, na którym znać odblask urody matki, ale brak mu dobrej postawy.
**
Odwiedziliśmy państwa Ledóchowskich w Ostrożcu. Bogata rodzina ta zawdzięcza, swoją fortunę pracy na roli. Syn ożenił się z panną Leontyną Czacką, bardzo ładną i miłą.Starzy Ledócbowscy z Ostrożca przypominają mi bardzo Rossudowskich z Wańkowszczyzny: obyczaje staroświeckie i skromne, kieszenie pełne, ale ręce zamknięte dla sąsiadów, nawet najszanowniejszych. Jedna z córek jest za P. Cieciszewskim -. o złamanym nosie. druga - za Woroniczem, trzecia za Zagórskim: Jest jeszcze jedna, brzydka, ale gospodyni dobra, i najmłodsza - bardzo miła.(...)"
4. Pani Wigrinia o skandalach obyczajowych którymi ekscytowała się okolica.
Dzięki pamiętnikom Wirginii Jezierskiej zapoznać można się nie tylko z ówczesnymi niewinnymi plotkami,ale także ze skandalami, które wstrząsały okolicą. Obszernie i ze szczegółami opowiedziany jest na przykład przypadek niejakiego pana Złotnickiego, którego żona zdradzała go z jego własnym furmanem. Jak pisze pani Wirginia.
Spędzając święta Bożego Narodzenia 1841 roku w Młynowie, dowiedziałam się historji p. Złotnickiego, bogatego obywatela z Wołynia, mającego swe dobra w sąsiedztwie hr. Olizara. (...)
Siostra p. Złotnickiego wyszła za księcia Golicyn, który mieszka w Paryżu i sprzedał mu swe dobra w okolicach Moskwy. Pan Złotnicki, bardzo bogaty i przystojny człowiek, ożenił się z panną K...., której matka zamieszkuje w Radomyślu, małem miasteczku, w pobliżu swego majątku. Ta młoda pani uszczęśliwiała męża, lecz szczęście to było tylko złudzeniem gdyż od trzech lat oddała się ona wyuzdanej pasji do swego furmana (...)"
Wszystko zaczęło się od anonimowego listu, który otrzymał pan Złotnicki po powrocie z Paryża, w którym sprawa romansu jego żony z furmanem została opisana. Pan Złotnicki nie uwierzył jednak i nawet pokazał list żonie,która zapewniła go iż wszelkie oskarżenia są jak najbardziej fałszywe.
Wkrótce przyszedł jednak drugi list od rządcy, informujący pana Złotnickiego, że wspomniany furman dysponuje znacznymi sumami pieniędzy, pochodzącymi z nieznanego źródła. Pan Złotnicki zaczął więc przepytywać służbę i wydobył z niej, że jego małżonka rzeczywiście spotyka się z furmanem.
Aby schwytać ich na gorącym uczynku zaczaił się w krzakach i to co zobaczył przyprawiło go o zemdlenie. Ocknąwszy się jednak czym prędzej kazał aresztować furmana, a żonę po wydobyciu od niej klucza od biurka w którym znajdowały się kompromitujące ją dowody odesłał czym prędzej do klasztoru.
Jak kończy opowieść pani Wirginia "(...) Całe to zdarzenie okryło męża śmiesznością, gdyż on sam nikomu nie oszczędził najskandaliczniejszych szczegółów (...)" i dodaje iż " (...) Księżna *** z domu Dulska, jest jeszcze mniej orthodoxe w swem prowadzeniu się. Ma lokai za kochanków i to całkiem otwarcie i publicznie (...)"
Dzięki pamiętnikom Wirginii Jezierskiej zapoznać można się nie tylko z ówczesnymi niewinnymi plotkami,ale także ze skandalami, które wstrząsały okolicą. Obszernie i ze szczegółami opowiedziany jest na przykład przypadek niejakiego pana Złotnickiego, którego żona zdradzała go z jego własnym furmanem. Jak pisze pani Wirginia.
Spędzając święta Bożego Narodzenia 1841 roku w Młynowie, dowiedziałam się historji p. Złotnickiego, bogatego obywatela z Wołynia, mającego swe dobra w sąsiedztwie hr. Olizara. (...)
Siostra p. Złotnickiego wyszła za księcia Golicyn, który mieszka w Paryżu i sprzedał mu swe dobra w okolicach Moskwy. Pan Złotnicki, bardzo bogaty i przystojny człowiek, ożenił się z panną K...., której matka zamieszkuje w Radomyślu, małem miasteczku, w pobliżu swego majątku. Ta młoda pani uszczęśliwiała męża, lecz szczęście to było tylko złudzeniem gdyż od trzech lat oddała się ona wyuzdanej pasji do swego furmana (...)"
Wszystko zaczęło się od anonimowego listu, który otrzymał pan Złotnicki po powrocie z Paryża, w którym sprawa romansu jego żony z furmanem została opisana. Pan Złotnicki nie uwierzył jednak i nawet pokazał list żonie,która zapewniła go iż wszelkie oskarżenia są jak najbardziej fałszywe.
Wkrótce przyszedł jednak drugi list od rządcy, informujący pana Złotnickiego, że wspomniany furman dysponuje znacznymi sumami pieniędzy, pochodzącymi z nieznanego źródła. Pan Złotnicki zaczął więc przepytywać służbę i wydobył z niej, że jego małżonka rzeczywiście spotyka się z furmanem.
Aby schwytać ich na gorącym uczynku zaczaił się w krzakach i to co zobaczył przyprawiło go o zemdlenie. Ocknąwszy się jednak czym prędzej kazał aresztować furmana, a żonę po wydobyciu od niej klucza od biurka w którym znajdowały się kompromitujące ją dowody odesłał czym prędzej do klasztoru.
Jak kończy opowieść pani Wirginia "(...) Całe to zdarzenie okryło męża śmiesznością, gdyż on sam nikomu nie oszczędził najskandaliczniejszych szczegółów (...)" i dodaje iż " (...) Księżna *** z domu Dulska, jest jeszcze mniej orthodoxe w swem prowadzeniu się. Ma lokai za kochanków i to całkiem otwarcie i publicznie (...)"
5. Pani Wigrinia o skandalach kryminalnych którymi ekscytowała się okolica.
Wirginia Jezierska lubowała się nie tylko w skandalach natury obyczajowej,ale też kryminalnej. W szczególności w jej notatkach zawarta jest opowieść o pewnej potwornej zbrodni jakiej dopuścił się niejaki pan J...
"(...) Przed laty mniej więcej dwunastu pan J..., marszałek z Podola, mający 30 lat, żonaty z powabną osobą, ojciec miłych dzieci, bawił w Wiedniu. Gdy wskutek rozrzutnych upodobań zabrakło mu pieniędzy, poszedł do swego dawnego guwernera, starego księdza, mieszkającego na czwartem piętrze, wiedząc, że ten posiada dość znaczną sumę, owoc oszczędności całego życia. Rzucił się nań znienacka. zamordowal, a potem postarał się wetknąć mu w palce kosmyk włosów innego niż własne koloru. Poszukiwania policji, chytrością piekielną zmylonej, były bezowocne i rzecz poszła w zapomnienie. Winowajca, pośród wszelkich rozkoszy, korzystał spokojnie ze zdobyczy zbrodni. Tymczasem pewien bankier przypomniał sobie, że ma w rejestrach zanotowane numery banknotów, które niezbyt dawno wręczył był staremu księdzu, ostrzegł więc policję. Ostatnia wydała specjalne polecenie do wszystkich kupców wiedeńskich. aby uważali na banknoty kupujących i kontrolowali je z listą numerów którą załączono.
Pan J..., niczego się nie domyślając, poszedł do znajomego jubilera kupić garnitur brylantów, chcąc go ofiarować aktorce, w której się kochał. Chowając do kasy pieniądze jubiler przypadkiem rzucił na nie okiem I zdało mu się, że poznał numery, wskazane przez policję. Po odejściu nabywcy, wziął się do sprawdzenia. Mocno zmieszany potrzebą oskarżenia człowieka, którego znał jako należącego do najlepszego towarzystwa, poszedł przecież zawiadomić policję, która aresztowała pana J... w chwili, gdy mając powracać na Podole, dawał eIeganckie śniadanie pożegnalne dla przyjaciół I swej pięknej kochanki.
Przekonany o zbrodni, do której się przyznał, poniósł w Wiedniu karę śmierci.
(...) Nieszczęśliwa żona tego potwora prosiła cesarza o łaskę zmiany nazwiska dla siebie i dzieci, ale nie wiem, czy jej pozwolono (...)"
Wirginia Jezierska lubowała się nie tylko w skandalach natury obyczajowej,ale też kryminalnej. W szczególności w jej notatkach zawarta jest opowieść o pewnej potwornej zbrodni jakiej dopuścił się niejaki pan J...
"(...) Przed laty mniej więcej dwunastu pan J..., marszałek z Podola, mający 30 lat, żonaty z powabną osobą, ojciec miłych dzieci, bawił w Wiedniu. Gdy wskutek rozrzutnych upodobań zabrakło mu pieniędzy, poszedł do swego dawnego guwernera, starego księdza, mieszkającego na czwartem piętrze, wiedząc, że ten posiada dość znaczną sumę, owoc oszczędności całego życia. Rzucił się nań znienacka. zamordowal, a potem postarał się wetknąć mu w palce kosmyk włosów innego niż własne koloru. Poszukiwania policji, chytrością piekielną zmylonej, były bezowocne i rzecz poszła w zapomnienie. Winowajca, pośród wszelkich rozkoszy, korzystał spokojnie ze zdobyczy zbrodni. Tymczasem pewien bankier przypomniał sobie, że ma w rejestrach zanotowane numery banknotów, które niezbyt dawno wręczył był staremu księdzu, ostrzegł więc policję. Ostatnia wydała specjalne polecenie do wszystkich kupców wiedeńskich. aby uważali na banknoty kupujących i kontrolowali je z listą numerów którą załączono.
Pan J..., niczego się nie domyślając, poszedł do znajomego jubilera kupić garnitur brylantów, chcąc go ofiarować aktorce, w której się kochał. Chowając do kasy pieniądze jubiler przypadkiem rzucił na nie okiem I zdało mu się, że poznał numery, wskazane przez policję. Po odejściu nabywcy, wziął się do sprawdzenia. Mocno zmieszany potrzebą oskarżenia człowieka, którego znał jako należącego do najlepszego towarzystwa, poszedł przecież zawiadomić policję, która aresztowała pana J... w chwili, gdy mając powracać na Podole, dawał eIeganckie śniadanie pożegnalne dla przyjaciół I swej pięknej kochanki.
Przekonany o zbrodni, do której się przyznał, poniósł w Wiedniu karę śmierci.
(...) Nieszczęśliwa żona tego potwora prosiła cesarza o łaskę zmiany nazwiska dla siebie i dzieci, ale nie wiem, czy jej pozwolono (...)"
Z pamiętników Juliana Wieniawskiego
Julian Wieniawski (1834-1912) był poczytnym w XIX wieku prozaikiem, po którym pozostały bardzo interesujące wspomnienia. Znaczna część tych wspomnień obejmuje okres kiedy gospodarował w majątku ziemskim. Postaramy się przytoczyć najciekawsze fragmenty.
1. U hrabiów Kwileckich (czyli jak praktyka rolnicza może mieć wpływ na resztę życia).
Rzecz działa się kiedy Julian Wieniawski był studentem Instytutu Agronomicznego w Marymoncie. Udał się wtedy na praktyki w dobrach hrabiów Kwileckich, co jak się okazało miało znaczący wpływ na jego późniejsze koleje losu.
O hrabiach Kwileckich z którymi wówczas zawarł znajomość Wieniawski pisał tak "(...) Młodzi hr. Kwileccy, Kazimierz, Władysław i Mieczysław, którzy się dość często w Maleńcu zjeżdżali, odznaczali się rzadkimi przymiotami serca i duszy, uprzejmem nad wyraz obejściem i specyalną dla mnie życzliwością. Dobroć, zacność, łatwość w obcowaniu i dar zjednywania sobie ludzi, były wogóle cechą wszystkich Kwileckich, tak starszych, jak i młodszych. (...) Było mi tam wybornie, miałem śliczne konie wierzchowe do dyspozycyi, stół naturalnie wykwintniejszy; zajęcie na folwarkach interesujące mnie o wiele więcej (...) Parę razy w tygodniu wyjeżdżaliśmy w sąsiedztwo na tańce lub skromne partyjki wista (...) Nieraz urozmaicała nam monotonię wiejskiego wieczoru muzyka, którą z zamiłowaniem uprawiałem (...) Rok ten, przebyty na praktyce w Maleńcu, zaliczam do milszych lat mojej młodości i kiedy mi przyszło rozstać się z tą tak dla mnie życzliwą rodziną, przez łzy serdeczne
zaledwie zdołałem im wypowiedzieć całą mą wdzięczność za ich przyjaźń i cały żal, jaki to rozstanie we mnie wzbudziło.(...)"
Po ukończeniu studiów rolniczych Julian Wieniawski rozpoczął szukanie dla siebie jakiejś dzierżawy, albo niewielkiego majątku na którym mógłby rozpocząć gospodarowanie. Zdecydował się wreszcie na Hniszów nad Bugiem, który okazał się jednak kompletnym nieporozumieniem.
Zaczęło się od tego, że Julian Wieniawski pojechał wpłacić zadatek i ... po drodze przegrał go w karty. Można było wziąść to za zly znak i odstapić od transakcji, ale mimo to Hniszów został kupiony. Julian Wieniawski objął go w posiadanie i tak zaczął się epizod w jego zyciu ktory wspominał jako koszmar na odludziu na którym z rzadka stały kurne chaty, a najbliższy sąsiad był w wieku jego rodziców i do tego na zimę opuszczał swój majątek przenosząc się do Warszawy.
Wtedy właśnie niespodziewanie przyszło ocalenie od hrabiów Kwileckich. Władysław Kwilecki przyslał list w którym donosił o śmierci swojej matki oraz składał Julianowi Wieniawskiemu propozycję objęcia dzierżawy nalezacych do niego dóbr Góry i Wielkopole.
Cytując Juliana Wieniawskiego "(...) W miarę rozczytywania się, oczy łzami radości zachodzić mi zaczynały... pierś ledwie wstrzymać mogła okrzyk szczęścia, jaki mi się z niej wyrywał.
— Nareszcie odżyję!!—zawołałem, skończywszy list i zrywając się z miejsca ku stolikowi, aby czemprędzej odpisać hr. Władysławowi (...)".
1. U hrabiów Kwileckich (czyli jak praktyka rolnicza może mieć wpływ na resztę życia).
Rzecz działa się kiedy Julian Wieniawski był studentem Instytutu Agronomicznego w Marymoncie. Udał się wtedy na praktyki w dobrach hrabiów Kwileckich, co jak się okazało miało znaczący wpływ na jego późniejsze koleje losu.
O hrabiach Kwileckich z którymi wówczas zawarł znajomość Wieniawski pisał tak "(...) Młodzi hr. Kwileccy, Kazimierz, Władysław i Mieczysław, którzy się dość często w Maleńcu zjeżdżali, odznaczali się rzadkimi przymiotami serca i duszy, uprzejmem nad wyraz obejściem i specyalną dla mnie życzliwością. Dobroć, zacność, łatwość w obcowaniu i dar zjednywania sobie ludzi, były wogóle cechą wszystkich Kwileckich, tak starszych, jak i młodszych. (...) Było mi tam wybornie, miałem śliczne konie wierzchowe do dyspozycyi, stół naturalnie wykwintniejszy; zajęcie na folwarkach interesujące mnie o wiele więcej (...) Parę razy w tygodniu wyjeżdżaliśmy w sąsiedztwo na tańce lub skromne partyjki wista (...) Nieraz urozmaicała nam monotonię wiejskiego wieczoru muzyka, którą z zamiłowaniem uprawiałem (...) Rok ten, przebyty na praktyce w Maleńcu, zaliczam do milszych lat mojej młodości i kiedy mi przyszło rozstać się z tą tak dla mnie życzliwą rodziną, przez łzy serdeczne
zaledwie zdołałem im wypowiedzieć całą mą wdzięczność za ich przyjaźń i cały żal, jaki to rozstanie we mnie wzbudziło.(...)"
Po ukończeniu studiów rolniczych Julian Wieniawski rozpoczął szukanie dla siebie jakiejś dzierżawy, albo niewielkiego majątku na którym mógłby rozpocząć gospodarowanie. Zdecydował się wreszcie na Hniszów nad Bugiem, który okazał się jednak kompletnym nieporozumieniem.
Zaczęło się od tego, że Julian Wieniawski pojechał wpłacić zadatek i ... po drodze przegrał go w karty. Można było wziąść to za zly znak i odstapić od transakcji, ale mimo to Hniszów został kupiony. Julian Wieniawski objął go w posiadanie i tak zaczął się epizod w jego zyciu ktory wspominał jako koszmar na odludziu na którym z rzadka stały kurne chaty, a najbliższy sąsiad był w wieku jego rodziców i do tego na zimę opuszczał swój majątek przenosząc się do Warszawy.
Wtedy właśnie niespodziewanie przyszło ocalenie od hrabiów Kwileckich. Władysław Kwilecki przyslał list w którym donosił o śmierci swojej matki oraz składał Julianowi Wieniawskiemu propozycję objęcia dzierżawy nalezacych do niego dóbr Góry i Wielkopole.
Cytując Juliana Wieniawskiego "(...) W miarę rozczytywania się, oczy łzami radości zachodzić mi zaczynały... pierś ledwie wstrzymać mogła okrzyk szczęścia, jaki mi się z niej wyrywał.
— Nareszcie odżyję!!—zawołałem, skończywszy list i zrywając się z miejsca ku stolikowi, aby czemprędzej odpisać hr. Władysławowi (...)".
2. 'Sędziulek' czyli plotki o sąsiedzie
Opowieść Juliana Wieniawskiego o swoim gospodarowaniu w Górach i Wielkopolu rozpoczyna się od opisu sąsiedztwa na temat którego poczynił szereg ciekawych obserwacji. Szczególnie wiele miejsca poświęcił Mikorzynowi będącemu własnością sędziego Milewskiego zwanego powszechnie "sędziulkiem".
"Osiadły zdawna w swoim Mikorzynie nad samem jeziorem Ślesińskiem (dziś własność słynnego malarza Alfreda Kowalskiego), wzniósł on tam piękny pałacyk według planu bud. Juliana Ankiewicza. Nie budował on go dla jakiejś blagi lub w chęci błyszczenia między sąsiadami, ale jako estetyk chciał on okolice przyozdobić budowlą w pewnym stylu, a mieć zarazem obszerniejsze pokoje, w którychby się liczne sąsiedztwo zgromadzić dało.
Sędzia czuł potrzebę takiego komunikowania się wzajemnego, wiedział bowiem z doświadczenia, jak ono zbawiennie oddziaływa na podniesienie poziomu umysłowego i moralnego w danej miejscowości.
To też przy wielkiej, choć ściśle do środków zastosowanej gościnności, dom sędziostwa Milewskich był ogniskiem, około którego całe się prawie sąsiedztwo gromadziło.
Wszelki zbytek był tam wykluczony, wszelkie gry w karty najsurowiej wzbronione. Niejeden w duchu sarkał na to, gdy przy skromnej kolacyjce piwkiem się tylko raczył, ale sędziulko prawi każdemu, że oszczędność jest podstawą istnienia rodów przez długie wieki i spójnią, która ludzi jednoczy, zaś zbytek „przerywa komunikacyę", bo upokarza tych, którzy dorównać w przyjęciach nie są w stanie, a uboży tych, którzy panów naśladować pragną. Karty nazywał narzędziem demoralizującem, a gdy mu kto zwracał uwagę, że one tylko dla zabicia czasu służą, odpowiadał, że zabijać czasu nie wolno, bo to jest rozbój szkodliwy, jak inne, przeciwnie, czas ożywiać się powinno dyskusyą, czytaniem pięknych rzeczy, a wreszcie zabawą taką, jak tańce lub gry niewinne, gdyż one zbliżają młodzież obojej płci i przyczyniają się wielce do kojarzenia małżeństw, bez z góry powziętych postanowień.
Teorya ta brzmiała może dziwnie w ustach ojca kilku dorodnych córek, ale jej wszyscy hołdowali, bo na reunionach mikorzyńskich materyału do przyjemnej, a zacnej zabawy nigdy nie brakło(...)
Gospodarka sędziulka była w swoim rodzaju typowa. Nigdy tam urodzaju nie bywało, bo sędzia gospodarował ze swego obserwatoryum, które wieżyczka pałacowa stanowiła. Mając stamtąd widok na wszystkie cztery strony świata, przyglądał się przez lunetę temu, co ludzie robili, nie będąc w stanie skontrolować, czy robili dobrze i dokładnie. To też orka była płytka, perz owijał się między zębami bron, siew byl rzadko kiedy dobrze przykryty, przegony za miałko wyrzucane, a sprzęt tej niewielkiej stosunkowo ilości odbywał się dłużej niż gdzieindziej, sędziulko bowiem patrzeć nie mógł na znojną pracę żniwiarzy i rad był, kiedy w dnie upalne więcej wypoczywali, niż robili.
Nie zapomnę nigdy odpowiedzi, jaką nam dał raz w tego rodzaju kwestyi. Jechaliśmy w czasie żniw konno do Mikorzyna z hr. Wład. Kw. Była to mniej więcej piąta po południu, kiedy po skwarze najżwawiej idzie robota, tymczasem na mikorzyńskiej pszenicy chłopi, oparci o kosy, a dziewuchy o grabie, przypatrywali się czemuś z ciekawością.
Zwolniliśmy koniom kroku, ciekawi, długo też taka przerwa w robocie potrwa, nagle, przejeżdżając stępa koło rowu, konie nasze w bok się rzuciły, choć nic widać nie było, zwracamy je napowrót ku miejscu, gdzie się przestraszyły, i o dziwo... z rowu dolatuje nas brzęk jakiegoś klawicymbaliku, na którym karbowy melodyjki dziwaczne wygrywał. Oburzeni takiem marnowaniem czasu w żniwa
pszenne, popędziliśmy kłusem do Mikorzyna, żeby sędziego uprzedzić, jak u niego ludzie pracują. Lecz o dziwo!... zamiast gniewu, sędziulko najspokojniej objaśnił nas, że karbowy był kiedyś wiejskim organistą i wcale nieźle gra na klawikordzie, że zaś chłopi przysłuchują się temu ciekawie, niema w tern nic złego, owszem... cieszy się, bo muzyka umoralnia lud i ducha mimo wiedzy uzacnia... pokrzepieni na duchu, będą potem jeszcze chętniej pracować i czas stracony powetują zdwojoną gorliwością.
Nie mieliśmy na taki argument odpowiedzi.(...)"
Opowieść Juliana Wieniawskiego o swoim gospodarowaniu w Górach i Wielkopolu rozpoczyna się od opisu sąsiedztwa na temat którego poczynił szereg ciekawych obserwacji. Szczególnie wiele miejsca poświęcił Mikorzynowi będącemu własnością sędziego Milewskiego zwanego powszechnie "sędziulkiem".
"Osiadły zdawna w swoim Mikorzynie nad samem jeziorem Ślesińskiem (dziś własność słynnego malarza Alfreda Kowalskiego), wzniósł on tam piękny pałacyk według planu bud. Juliana Ankiewicza. Nie budował on go dla jakiejś blagi lub w chęci błyszczenia między sąsiadami, ale jako estetyk chciał on okolice przyozdobić budowlą w pewnym stylu, a mieć zarazem obszerniejsze pokoje, w którychby się liczne sąsiedztwo zgromadzić dało.
Sędzia czuł potrzebę takiego komunikowania się wzajemnego, wiedział bowiem z doświadczenia, jak ono zbawiennie oddziaływa na podniesienie poziomu umysłowego i moralnego w danej miejscowości.
To też przy wielkiej, choć ściśle do środków zastosowanej gościnności, dom sędziostwa Milewskich był ogniskiem, około którego całe się prawie sąsiedztwo gromadziło.
Wszelki zbytek był tam wykluczony, wszelkie gry w karty najsurowiej wzbronione. Niejeden w duchu sarkał na to, gdy przy skromnej kolacyjce piwkiem się tylko raczył, ale sędziulko prawi każdemu, że oszczędność jest podstawą istnienia rodów przez długie wieki i spójnią, która ludzi jednoczy, zaś zbytek „przerywa komunikacyę", bo upokarza tych, którzy dorównać w przyjęciach nie są w stanie, a uboży tych, którzy panów naśladować pragną. Karty nazywał narzędziem demoralizującem, a gdy mu kto zwracał uwagę, że one tylko dla zabicia czasu służą, odpowiadał, że zabijać czasu nie wolno, bo to jest rozbój szkodliwy, jak inne, przeciwnie, czas ożywiać się powinno dyskusyą, czytaniem pięknych rzeczy, a wreszcie zabawą taką, jak tańce lub gry niewinne, gdyż one zbliżają młodzież obojej płci i przyczyniają się wielce do kojarzenia małżeństw, bez z góry powziętych postanowień.
Teorya ta brzmiała może dziwnie w ustach ojca kilku dorodnych córek, ale jej wszyscy hołdowali, bo na reunionach mikorzyńskich materyału do przyjemnej, a zacnej zabawy nigdy nie brakło(...)
Gospodarka sędziulka była w swoim rodzaju typowa. Nigdy tam urodzaju nie bywało, bo sędzia gospodarował ze swego obserwatoryum, które wieżyczka pałacowa stanowiła. Mając stamtąd widok na wszystkie cztery strony świata, przyglądał się przez lunetę temu, co ludzie robili, nie będąc w stanie skontrolować, czy robili dobrze i dokładnie. To też orka była płytka, perz owijał się między zębami bron, siew byl rzadko kiedy dobrze przykryty, przegony za miałko wyrzucane, a sprzęt tej niewielkiej stosunkowo ilości odbywał się dłużej niż gdzieindziej, sędziulko bowiem patrzeć nie mógł na znojną pracę żniwiarzy i rad był, kiedy w dnie upalne więcej wypoczywali, niż robili.
Nie zapomnę nigdy odpowiedzi, jaką nam dał raz w tego rodzaju kwestyi. Jechaliśmy w czasie żniw konno do Mikorzyna z hr. Wład. Kw. Była to mniej więcej piąta po południu, kiedy po skwarze najżwawiej idzie robota, tymczasem na mikorzyńskiej pszenicy chłopi, oparci o kosy, a dziewuchy o grabie, przypatrywali się czemuś z ciekawością.
Zwolniliśmy koniom kroku, ciekawi, długo też taka przerwa w robocie potrwa, nagle, przejeżdżając stępa koło rowu, konie nasze w bok się rzuciły, choć nic widać nie było, zwracamy je napowrót ku miejscu, gdzie się przestraszyły, i o dziwo... z rowu dolatuje nas brzęk jakiegoś klawicymbaliku, na którym karbowy melodyjki dziwaczne wygrywał. Oburzeni takiem marnowaniem czasu w żniwa
pszenne, popędziliśmy kłusem do Mikorzyna, żeby sędziego uprzedzić, jak u niego ludzie pracują. Lecz o dziwo!... zamiast gniewu, sędziulko najspokojniej objaśnił nas, że karbowy był kiedyś wiejskim organistą i wcale nieźle gra na klawikordzie, że zaś chłopi przysłuchują się temu ciekawie, niema w tern nic złego, owszem... cieszy się, bo muzyka umoralnia lud i ducha mimo wiedzy uzacnia... pokrzepieni na duchu, będą potem jeszcze chętniej pracować i czas stracony powetują zdwojoną gorliwością.
Nie mieliśmy na taki argument odpowiedzi.(...)"
"Pamiętnik Wacławy" Eliza Orzeszkowa
Zanim Eliza Orzeszkowa dała się poznać jako pisarka zaangażowana społecznie zdążyła napisać całkiem fajną książkę opartą jak się zdaje na nieco podkolorowanych doświadczeniach z własnego życia, której fragmenty cytujemy poniżej.
Jak można przeczytać w biografii Elizy Orzeszkowej urodziła się ona w pięknym majątku znajdującym się na terenie aktualnej Białorusi, z którego musiała wyprowadzić się w wieku lat trzech bo jej ojciec zmarł, a majątek puszczony został w dzierżawę. Drugie podejście do bycia panią ziemiańskiego majątku także okazało się pechowe bo tym razem będący jego właścicielem małżonek Piotr Orzeszko został po Powstaniu Styczniowym zesłany na Sybir, a majątek skonfiskowany. Potem próbowała jeszcze zarządzać majątkiem odziedziczonym po ojcu, ale jakoś nie miała do tego ręki i majątek został w końcu sprzedany, a Eliza Orzeszkowa zajęła się pisaniem.
Niefortunne oświadczyny
Po tym kiedy sprawa z pierwszym kandydatem na małżonka definitywnie rozmyła się w powietrzu, na horyzoncie zjawił się kolejny kandydat.
Siedziałam przy krosienkach, stojących pod oknem, i wyszywałam zielony listek. Naprzeciw mnie siedzący pan Henryk machinalnie trzymał pasmo włóczki w palcach, które roztwierały się i ściskały szybszym jeszcze, niż zwykle ruchem. Matka moja rozmawiała z Franusiem na przeciwnym końcu salonu.
Pan Henryk był dnia tego bardziej, niż kiedy, do ślimaka podobny. Ubranie jego, szare, w poprzeczne pręgi, modne, było wytworne, ale zwiększało to podobieństwo w zadziwiający sposób. Okulary spoczywały na samym środku jego nosa, a z nad nich para blado-żółtych oczu, patrzyła mi w twarz nieustannie.
— Piękną mamy jesień, — mówił młody sąsiad zwykłym sobie przewlekłym tonem.
— Nie bardzo, — odpowiedziałam, nie podnosząc oczu od krosienek.
— Dla mnie jest ona bardzo piękna...
— Winszuję panu...
— A dla czegoż pani nie znajduje jej taką?
— Bo pochmurna i zimna.
— Ja też nie o atmosferze fizycznej mówiłem.
— A o jakiejże?
— O... o... atmosferze mego serca.
Podniosłam oczy i, spojrzawszy na Henryka, o mało nie parsknęłam śmiechem. Pociesznie wyglądał z wyrazem serca na ustach, a jeszcze pocieszniej żółtawa i długa jego twarz przyoblekała się czémś, co niby miało być do wzruszenia podobnem. Powstrzymałam się jednak od uśmiechu i zapytałam:
— Jakiż więc stopień ciepła pokazuje termometr serca pana?
— Najwyższy, jaki pokazywać może...
Coraz większą czułam ochotę do śmiechu, a tłumiąc ją, zapalczywie wyszywałam mój listek. Nie uważałam jednak za stosowne i grzeczne pozwolić upaść rozmowie.
— I cóż jest powodem tego przerażającego podniesienia się temperatury w sercu pana? — spytałam.
— Pani! — odpowiedział Henryk po chwili milczenia.
Tym razem pozwoliłam już sobie zaśmiać się, ale tylko trochę.
— O, panie! — zawołałam, — sądzę, że i beze mnie natura rozlała po świecie dosyć cieplika, abym nie potrzebowała zastępować jego miejsca.
Henryk milczał dość długo, a potem wymówił:
— Ale ja panią kocham.
I znowu wyraz ten, ten wielki, święty wyraz, uderzył moje ucho. Ale tym razem nie dałam mu w odpowiedzi ani najlżejszego wzruszenia, ani najsłabszego rumieńca. I owszem, wzmógł on we mnie ochotę do śmiechu, lubo czułam, że gdybym śmiechowi temu puściła wodze, miał-by on przykre brzmienie. Dziwnie bo też zadźwięczało słowo: kocham! w bladych i wązkich ustach Henryka. Nie jedna już fałszywa, jak niegdyś u Agenora, dźwięczała w nim nuta. Wszystkie w nim nuty były fałszywe, i gorzéj jeszcze niż fałszywe, bo słabe, blade, omdlałe, niby zkądciś zapożyczone, albo wpółumarłe w podróży. Nie było w nich ani iskierki ognia, ani źdźbła tkliwości, ani promyka prawdy; wydały mi się podobnemi do skrzeczenia żaby, na wybrzeżu błotnistej wody siedzącej.
Spojrzałam na Henryka. Dwie ceglaste plamy zafarbowały żółtawe jego policzki, w oczach, które ciągle z nad okularów patrzyły na mnie, wiły się wężowe, przykre płomyki.
Nigdy Henryk nie wydał mi się tak brzydkim, a wyraz, jaki wypowiedział, i to wzruszenie, co się odbiło w jego fizyognomii, zamiast przyozdobić go, rzuciło nań mocniejsze jeszcze podobieństwo do ślimaka, wyłażącego ze swej martwej skorupy.
Spuściłam znowu wzrok na robotę, i zajmując się dalej nią, wyrzekłam obojętnie:
— Sądziłam, że pan nie możesz czynić lub czuć cokolwiek bez celu.
— Jakto bez celu? — zapytał, rozwierając i sciskając palce z wielką szybkością, jakby ruchem tym usymbolizować chciał przede mną cel, do którego dążył.
— Tak, — rzekłam, — bo jakimże dla pana byłby cel tego uczucia, o którem mi pan wspomniałeś?
— Celem tym jest prosić o rękę pani, — zwolna odpowiedział Henryk.
— W takim razie cel to niedościgniony, — odpowiedziałam, siląc się na uśmiech, który już teraz nie chciał wystąpić mi na usta, — ja panu ręki mojej nie oddam.
Henryk uczynił tak nagłe poruszenie, że aż spojrzałam na niego zdziwiona, bo nie przypuszczałam, aby był zdolnym do podobnie żywych ewolucyi. Obrócił się do mnie z krzesłem tak, aby módz mi prosto w twarz patrzeć, i zapytał nagle:
— A to dlaczego?
Wykrzyknik ten wypadł mu z ust akcentem głębokiego zdziwienia, a zarazem takież zdziwienie odbiło się na jego twarzy. Ja zdziwiona zostałam tem wielkiem zdziwieniem Henryka i parę sekund pytałam siebie w myśli, czemu-by się też on tak dziwił? Nakoniec, widząc, że oczy młodego sąsiada coraz głębiej grzęzną w mej twarzy, a ceglaste plamy rozszerzają się na jego policzkach, zdobyłam się na odpowiedź.
— Dlatego, że nie mogła-bym nigdy powiedzieć do pana te słowa, któreś pan przed chwilą do mnie wymówił. — Dobrą minutę trwało milczenie, w czasie którego ja wyszywałam na kanwie krzyżyki w lewo i prawo, Aniołom Stróżom zdając pieczę nad ich należytym kształtem i kierunkiem, a Henryk nie wiem już co robił, bo na niego nie patrzyłam, tylko słyszałam moje nieszczęsne pasemko włóczki rwące się w jego palcach, które rozwierały się i zaciskały z szybkością haków w misternie urządzonej maszynie.
Gdy nareszcie podniosłam oczy, zobaczyłam przed sobą Henryka, zupełnie już spokojnego, ze zwykłą sobie żółtawą cerą twarzy, z której zniknęły uprzednie plamy ceglaste, i z oczyma patrzącemi na mnie z nad okularów bez odrobiny wzruszenia, a z trochą tylko niby obrazy, albo czegoś bardzo do niej podobnego.
Po chwili zaczął mówić swoim przewlekłym głosem, w którym często odzywały się tony, przypominające skrzeczenie żab nad stawem.
— Powiedziałaś więc pani, że nie możesz mi oddać swej ręki, dlatego, iż mię nie kochasz... tak przynajmniej zrozumiałem jej słowa... Jabym jednak sądził, że jedno drugiemu wcale nie przeszkadza... Uważałem i uważam panią zawsze, jako kobietę, mającą dość umysłowych zdolności, aby zrozumieć prawdziwą i gruntowną stronę życia, i dlatego nie tracę nadziei, że, po namyśle, raczysz pani odwołać swój nieszczęśliwy dla mnie wyrok...
Eliza Orzeszkowa "Pamiętnik Wacławy"
Jak można przeczytać w biografii Elizy Orzeszkowej urodziła się ona w pięknym majątku znajdującym się na terenie aktualnej Białorusi, z którego musiała wyprowadzić się w wieku lat trzech bo jej ojciec zmarł, a majątek puszczony został w dzierżawę. Drugie podejście do bycia panią ziemiańskiego majątku także okazało się pechowe bo tym razem będący jego właścicielem małżonek Piotr Orzeszko został po Powstaniu Styczniowym zesłany na Sybir, a majątek skonfiskowany. Potem próbowała jeszcze zarządzać majątkiem odziedziczonym po ojcu, ale jakoś nie miała do tego ręki i majątek został w końcu sprzedany, a Eliza Orzeszkowa zajęła się pisaniem.
Niefortunne oświadczyny
Po tym kiedy sprawa z pierwszym kandydatem na małżonka definitywnie rozmyła się w powietrzu, na horyzoncie zjawił się kolejny kandydat.
Siedziałam przy krosienkach, stojących pod oknem, i wyszywałam zielony listek. Naprzeciw mnie siedzący pan Henryk machinalnie trzymał pasmo włóczki w palcach, które roztwierały się i ściskały szybszym jeszcze, niż zwykle ruchem. Matka moja rozmawiała z Franusiem na przeciwnym końcu salonu.
Pan Henryk był dnia tego bardziej, niż kiedy, do ślimaka podobny. Ubranie jego, szare, w poprzeczne pręgi, modne, było wytworne, ale zwiększało to podobieństwo w zadziwiający sposób. Okulary spoczywały na samym środku jego nosa, a z nad nich para blado-żółtych oczu, patrzyła mi w twarz nieustannie.
— Piękną mamy jesień, — mówił młody sąsiad zwykłym sobie przewlekłym tonem.
— Nie bardzo, — odpowiedziałam, nie podnosząc oczu od krosienek.
— Dla mnie jest ona bardzo piękna...
— Winszuję panu...
— A dla czegoż pani nie znajduje jej taką?
— Bo pochmurna i zimna.
— Ja też nie o atmosferze fizycznej mówiłem.
— A o jakiejże?
— O... o... atmosferze mego serca.
Podniosłam oczy i, spojrzawszy na Henryka, o mało nie parsknęłam śmiechem. Pociesznie wyglądał z wyrazem serca na ustach, a jeszcze pocieszniej żółtawa i długa jego twarz przyoblekała się czémś, co niby miało być do wzruszenia podobnem. Powstrzymałam się jednak od uśmiechu i zapytałam:
— Jakiż więc stopień ciepła pokazuje termometr serca pana?
— Najwyższy, jaki pokazywać może...
Coraz większą czułam ochotę do śmiechu, a tłumiąc ją, zapalczywie wyszywałam mój listek. Nie uważałam jednak za stosowne i grzeczne pozwolić upaść rozmowie.
— I cóż jest powodem tego przerażającego podniesienia się temperatury w sercu pana? — spytałam.
— Pani! — odpowiedział Henryk po chwili milczenia.
Tym razem pozwoliłam już sobie zaśmiać się, ale tylko trochę.
— O, panie! — zawołałam, — sądzę, że i beze mnie natura rozlała po świecie dosyć cieplika, abym nie potrzebowała zastępować jego miejsca.
Henryk milczał dość długo, a potem wymówił:
— Ale ja panią kocham.
I znowu wyraz ten, ten wielki, święty wyraz, uderzył moje ucho. Ale tym razem nie dałam mu w odpowiedzi ani najlżejszego wzruszenia, ani najsłabszego rumieńca. I owszem, wzmógł on we mnie ochotę do śmiechu, lubo czułam, że gdybym śmiechowi temu puściła wodze, miał-by on przykre brzmienie. Dziwnie bo też zadźwięczało słowo: kocham! w bladych i wązkich ustach Henryka. Nie jedna już fałszywa, jak niegdyś u Agenora, dźwięczała w nim nuta. Wszystkie w nim nuty były fałszywe, i gorzéj jeszcze niż fałszywe, bo słabe, blade, omdlałe, niby zkądciś zapożyczone, albo wpółumarłe w podróży. Nie było w nich ani iskierki ognia, ani źdźbła tkliwości, ani promyka prawdy; wydały mi się podobnemi do skrzeczenia żaby, na wybrzeżu błotnistej wody siedzącej.
Spojrzałam na Henryka. Dwie ceglaste plamy zafarbowały żółtawe jego policzki, w oczach, które ciągle z nad okularów patrzyły na mnie, wiły się wężowe, przykre płomyki.
Nigdy Henryk nie wydał mi się tak brzydkim, a wyraz, jaki wypowiedział, i to wzruszenie, co się odbiło w jego fizyognomii, zamiast przyozdobić go, rzuciło nań mocniejsze jeszcze podobieństwo do ślimaka, wyłażącego ze swej martwej skorupy.
Spuściłam znowu wzrok na robotę, i zajmując się dalej nią, wyrzekłam obojętnie:
— Sądziłam, że pan nie możesz czynić lub czuć cokolwiek bez celu.
— Jakto bez celu? — zapytał, rozwierając i sciskając palce z wielką szybkością, jakby ruchem tym usymbolizować chciał przede mną cel, do którego dążył.
— Tak, — rzekłam, — bo jakimże dla pana byłby cel tego uczucia, o którem mi pan wspomniałeś?
— Celem tym jest prosić o rękę pani, — zwolna odpowiedział Henryk.
— W takim razie cel to niedościgniony, — odpowiedziałam, siląc się na uśmiech, który już teraz nie chciał wystąpić mi na usta, — ja panu ręki mojej nie oddam.
Henryk uczynił tak nagłe poruszenie, że aż spojrzałam na niego zdziwiona, bo nie przypuszczałam, aby był zdolnym do podobnie żywych ewolucyi. Obrócił się do mnie z krzesłem tak, aby módz mi prosto w twarz patrzeć, i zapytał nagle:
— A to dlaczego?
Wykrzyknik ten wypadł mu z ust akcentem głębokiego zdziwienia, a zarazem takież zdziwienie odbiło się na jego twarzy. Ja zdziwiona zostałam tem wielkiem zdziwieniem Henryka i parę sekund pytałam siebie w myśli, czemu-by się też on tak dziwił? Nakoniec, widząc, że oczy młodego sąsiada coraz głębiej grzęzną w mej twarzy, a ceglaste plamy rozszerzają się na jego policzkach, zdobyłam się na odpowiedź.
— Dlatego, że nie mogła-bym nigdy powiedzieć do pana te słowa, któreś pan przed chwilą do mnie wymówił. — Dobrą minutę trwało milczenie, w czasie którego ja wyszywałam na kanwie krzyżyki w lewo i prawo, Aniołom Stróżom zdając pieczę nad ich należytym kształtem i kierunkiem, a Henryk nie wiem już co robił, bo na niego nie patrzyłam, tylko słyszałam moje nieszczęsne pasemko włóczki rwące się w jego palcach, które rozwierały się i zaciskały z szybkością haków w misternie urządzonej maszynie.
Gdy nareszcie podniosłam oczy, zobaczyłam przed sobą Henryka, zupełnie już spokojnego, ze zwykłą sobie żółtawą cerą twarzy, z której zniknęły uprzednie plamy ceglaste, i z oczyma patrzącemi na mnie z nad okularów bez odrobiny wzruszenia, a z trochą tylko niby obrazy, albo czegoś bardzo do niej podobnego.
Po chwili zaczął mówić swoim przewlekłym głosem, w którym często odzywały się tony, przypominające skrzeczenie żab nad stawem.
— Powiedziałaś więc pani, że nie możesz mi oddać swej ręki, dlatego, iż mię nie kochasz... tak przynajmniej zrozumiałem jej słowa... Jabym jednak sądził, że jedno drugiemu wcale nie przeszkadza... Uważałem i uważam panią zawsze, jako kobietę, mającą dość umysłowych zdolności, aby zrozumieć prawdziwą i gruntowną stronę życia, i dlatego nie tracę nadziei, że, po namyśle, raczysz pani odwołać swój nieszczęśliwy dla mnie wyrok...
Eliza Orzeszkowa "Pamiętnik Wacławy"
W kolażu na szczycie strony wykorzystano obrazy XIX wiecznych malarzy polskich; Władysława Czachórskiego "Bałamuctwo" i "Ślubny wianek", Pawła Merwarta "Odtrącona propozycja", Edwarda Römera "Dwóch jeźdźców", Bohdana Kleczyńskiego "Kulig" Wszystkie dzieła sztuki wykorzystane na stronie znajdują się w domenie publicznej i zostały zaczerpnięte z Wikimedia Commons. |