"Na samym krańcu powiatu, tuż nad granicą Ks. Poznańskiego, rozsiadł się jak placówka obszerny, wygodny pałacyk Wilczyński, własność ukochanego przeze mnie i zacnego p. Kazimierza Krzymuskiego.(...) Oprócz dwóch synów, Stanisława, inteligentnego i wykształcone człowieka, miał młodszego, Władysława, równie inteligentnego, ale bardziej praktycznego, dzielnego ziemianina i wzorowego obywatela, było tam jeszcze pięć panien. Najstarsza, Ludwika, potem Kazimiera, Jadwiga, Marya i Franciszka, jedna w drugą hoże, dorodne, wesołe i bezpretensyonalne, choć krociowe czekały je kiedyś posagi. Zjeżdżała też tam młodzież hurmem, jak na odpust, a kiedy na Ś-ty Kazimierz zagrzmiała na dworze kapela, tany przeciągały się dni parę, nikomu bowiem nie było pilno odjeżdżać, a uprzejmy dla wszystkich gospodarz, pochrząkując zlekka, to dobrem słowem, to uściskiem serdecznym, to historyczną bocianką węgrzyna dodawał animuszu goszczącym. Prawda, że za to nogami trzeba było dobrze pracować, pamiętam raz, podczas zabawy, siedliśmy dla wypoczynku w malutkim, ciemnym, przejściowym pokoiku, w którym na stole, pod oknem, stała armia wysączonych butelek. Na sali zrobiło się cicho, co dowodziło, że animusz taneczników osłabi na chwilę. Nie ostrzeżeni przez nikogo,chłodziliśmy się chustkami, gdy nagle wsunął się okazałej tuszy gospodarz. Odwrócony tyłem do nas, zaczął przeglądać butelki, przekonawszy się, że wszystkie rzetelnie wypite, a nie mogąc nas widzieć, zachrząknął mocno nosem (jak to było jego zwyczajem) i szepnął gniewnie:
— Psiąkrrr! Pić to piją dobrze, ale na sali żadnego niema.
Myślałem, że się udusimy ze śmiechu, kiedy wyszedł, daliśmy folgę wybuchom wesołości i poszliśmy hurmem na salę, dobijać do upadłego. (...)"