|
|
|
Ksiązka w powiecie - Tadeusz Bobrowski 'Pamiętnik mojego życia" (okres dzieciństwa - 1829-1848).
Tadeusz Bobrowski był wujem niejakiego Konrada Korzeniowskiego (bardziej znanego jako Joseph Conrad) oraz autorem nieco skandalizujących pamiętników, które stanowią niezwykle interesującą lekturę. Właśnie z tych pamiętników wybieramy kilka fragmentów, które pokazują ciekawy obraz życia codziennego i niecodziennego dziewiętnastowiecznego ziemiaństwa.
Pamiętniki Tadeusza Bobrowskiego zostały wydane w atmosferze skandalu. Spowodowały one głębokie oburzenie czytelników (szczególnie tych spokrewnionych z opisywanymi tam osobami) i nawet kilka pojedynków. Nic dziwnego. Jak skrupulatnie wylicza w przedmowie do wydania z roku 1979 Stefan Kieniewicz, autor pamiętników "wspomina o dwóch osobach, że krążyły o nich głuche wieści,jakoby zamordowały kogoś z bliskiej rodziny (...) dziewiętnaście osób [oskarża] o popełnienie malwersacji finansowych (...) dwunastu właścicieli ziemskich pomawia o utracjuszostwo,dziesięciu o uprawianie rozpusty, a sześciu o nadużywanie trunków (...) lista pań, które "romansowały" obejmuje trzydzieści cztery przypadki."
Wspomniane osoby, są jednak drobna częścią z opisanych tam postaci. Sama ilość krewnych, znajomych i sąsiadów z którą rodzice Tadeusza Bobrowskiego utrzymywali zażyłe kontakty wydaje się dla współczesnego człowieka niewiarygodnie duża. Z duża swadą (bycie rodzonym i ukochanym wujem Josepha Conrada zobowiązuje) i z dużą życzliwością Tadeusz Bobrowski kreśli intymne charaktery postaci znanych z dzieciństwa. Opowieść o ich charakterach i dziwactwach ubarwił historią ich rodzin do kilku pokoleń wstecz i znanymi mu w momencie pisania kolejami losów ich potomstwa.
Wzajemne wizyty, jak się zdaje były powszechne, skoro autor opisuje unikanie kontaktów jako dziwactwo. Niewątpliwie jednak znajomości poza własna ściśle zdefiniowana sferą nie były utrzymywane przez wszystkich skoro Tadeusz Bobrowski z duma pisał o szerokich kontaktach swojego ojca;
'......Bywali więc w domu rodziców moich i panowie z rodu i fortuny, bywała zamożna szlachta z fortuny za panów się mająca i szlachta średniej ręki, taka sama jak mój ojciec i drobniejsza, ani majątkiem, ani urodzeniem, ani wychowaniem nie odznaczająca się. Ale bywali tez i ludzie pracy; lekarze, nauczyciele domowi, muzycy - a wszyscy jednakowo przyjmowani dom nasz odwiedzać lubili.....'
'....Jak w innych, tak i w tej okolicy dom rodziców moich, był punktem w którym spotykali się ludzie różnych warstw społecznych, które hierarchicznością ówczesnych pojęć o pozycji, majątku i zajęciach stały oddzielone...'
Jak wynika z pamiętników kontakty z sąsiadami i rodziną nie ograniczały się tylko do wzajemnych wizyt. W kilku miejscach autor opisuje udział jego ojca (jak również innych) w zażegnywaniu konfliktów rodzinnych czy sąsiedzkich za przyzwoleniem stron, opiekę nad osieroconymi dziećmi krewnych i znajomych, kuratele czy zamieszkiwanie w ich domu krewnych w przejściowych kłopotach.
Niewątpliwie na uwagę zasługuje fakt, ze wiele spośród opisanych postaci posiadała tytuł sugerujący, że poza gospodarowaniem na majątku pełniła inne funkcje np; rejenta, podkomorzego, miecznika, sędziego lub wojskowego. Część z nich w okresie pełnienia funkcji mieszkało w pobliskim mieście, gdzie tworzyli tzw towarzystwo (czyli grupę szlachty mieszkającej w mieście), obrębie którego kwitło życie towarzyskie.
Zaskakujące jest jak często majątki przechodziły z rąk do rak. Bankructwo, długi konieczność sprzedaży posiadanych wsi nie było zjawiskiem rzadkim. Autor opisuje wiele przypadków przehulania odziedziczonej fortuny czy braku zdolności dla dobrego zarządzania posiadanymi dobrami. Zaniedbanie majątki nie były rzadkością. Niejednokrotnie po utracie majątku przenoszono się do miasta z resztą pieniędzy.
Zdolność dobrego gospodarowania popłacała. Dzierżawcy potrafili odłożyć na zakup własnego majątku. A dobrze gospodarujący właściciel mógł powiększyć swój stan posiadania.
Przykładem takiej mobilności był ojciec autora Józef Bobrowski, Który najpierw dzierżawił Czeczelówkę, a potem Markusze, Cudynowice i Sułkówki. Następnie przez kilka lat mieszkał w Terechowy (dożywociu jego teściowej). W 1843 roku przeprowadził się do zakupionego Ornatowa.
Dobrze prowadzony majątek pozwalał nie tylko na kształcenie dzieci na uniwersytetach w Wilnie, Petersburgu czy Kijowie, ale również na wojaże.
Z opisu Tadeusza Bobrowskiego wyłania się obraz, który bardziej przypomina opis życia właścicieli ziemskich zawarty w klasykach literatury światowej takich jak powieści Jane Austin (np. Sense and Sensibility), Margaret Mitchel (Gone with the wind) czy Lwa Tołstoja (Война и мир), niż obraz zawarty w twórczości Elizy Orzeszkowej czy Marii Dąbrowskiej.
Pamiętniki Tadeusza Bobrowskiego zostały wydane w atmosferze skandalu. Spowodowały one głębokie oburzenie czytelników (szczególnie tych spokrewnionych z opisywanymi tam osobami) i nawet kilka pojedynków. Nic dziwnego. Jak skrupulatnie wylicza w przedmowie do wydania z roku 1979 Stefan Kieniewicz, autor pamiętników "wspomina o dwóch osobach, że krążyły o nich głuche wieści,jakoby zamordowały kogoś z bliskiej rodziny (...) dziewiętnaście osób [oskarża] o popełnienie malwersacji finansowych (...) dwunastu właścicieli ziemskich pomawia o utracjuszostwo,dziesięciu o uprawianie rozpusty, a sześciu o nadużywanie trunków (...) lista pań, które "romansowały" obejmuje trzydzieści cztery przypadki."
Wspomniane osoby, są jednak drobna częścią z opisanych tam postaci. Sama ilość krewnych, znajomych i sąsiadów z którą rodzice Tadeusza Bobrowskiego utrzymywali zażyłe kontakty wydaje się dla współczesnego człowieka niewiarygodnie duża. Z duża swadą (bycie rodzonym i ukochanym wujem Josepha Conrada zobowiązuje) i z dużą życzliwością Tadeusz Bobrowski kreśli intymne charaktery postaci znanych z dzieciństwa. Opowieść o ich charakterach i dziwactwach ubarwił historią ich rodzin do kilku pokoleń wstecz i znanymi mu w momencie pisania kolejami losów ich potomstwa.
Wzajemne wizyty, jak się zdaje były powszechne, skoro autor opisuje unikanie kontaktów jako dziwactwo. Niewątpliwie jednak znajomości poza własna ściśle zdefiniowana sferą nie były utrzymywane przez wszystkich skoro Tadeusz Bobrowski z duma pisał o szerokich kontaktach swojego ojca;
'......Bywali więc w domu rodziców moich i panowie z rodu i fortuny, bywała zamożna szlachta z fortuny za panów się mająca i szlachta średniej ręki, taka sama jak mój ojciec i drobniejsza, ani majątkiem, ani urodzeniem, ani wychowaniem nie odznaczająca się. Ale bywali tez i ludzie pracy; lekarze, nauczyciele domowi, muzycy - a wszyscy jednakowo przyjmowani dom nasz odwiedzać lubili.....'
'....Jak w innych, tak i w tej okolicy dom rodziców moich, był punktem w którym spotykali się ludzie różnych warstw społecznych, które hierarchicznością ówczesnych pojęć o pozycji, majątku i zajęciach stały oddzielone...'
Jak wynika z pamiętników kontakty z sąsiadami i rodziną nie ograniczały się tylko do wzajemnych wizyt. W kilku miejscach autor opisuje udział jego ojca (jak również innych) w zażegnywaniu konfliktów rodzinnych czy sąsiedzkich za przyzwoleniem stron, opiekę nad osieroconymi dziećmi krewnych i znajomych, kuratele czy zamieszkiwanie w ich domu krewnych w przejściowych kłopotach.
Niewątpliwie na uwagę zasługuje fakt, ze wiele spośród opisanych postaci posiadała tytuł sugerujący, że poza gospodarowaniem na majątku pełniła inne funkcje np; rejenta, podkomorzego, miecznika, sędziego lub wojskowego. Część z nich w okresie pełnienia funkcji mieszkało w pobliskim mieście, gdzie tworzyli tzw towarzystwo (czyli grupę szlachty mieszkającej w mieście), obrębie którego kwitło życie towarzyskie.
Zaskakujące jest jak często majątki przechodziły z rąk do rak. Bankructwo, długi konieczność sprzedaży posiadanych wsi nie było zjawiskiem rzadkim. Autor opisuje wiele przypadków przehulania odziedziczonej fortuny czy braku zdolności dla dobrego zarządzania posiadanymi dobrami. Zaniedbanie majątki nie były rzadkością. Niejednokrotnie po utracie majątku przenoszono się do miasta z resztą pieniędzy.
Zdolność dobrego gospodarowania popłacała. Dzierżawcy potrafili odłożyć na zakup własnego majątku. A dobrze gospodarujący właściciel mógł powiększyć swój stan posiadania.
Przykładem takiej mobilności był ojciec autora Józef Bobrowski, Który najpierw dzierżawił Czeczelówkę, a potem Markusze, Cudynowice i Sułkówki. Następnie przez kilka lat mieszkał w Terechowy (dożywociu jego teściowej). W 1843 roku przeprowadził się do zakupionego Ornatowa.
Dobrze prowadzony majątek pozwalał nie tylko na kształcenie dzieci na uniwersytetach w Wilnie, Petersburgu czy Kijowie, ale również na wojaże.
Z opisu Tadeusza Bobrowskiego wyłania się obraz, który bardziej przypomina opis życia właścicieli ziemskich zawarty w klasykach literatury światowej takich jak powieści Jane Austin (np. Sense and Sensibility), Margaret Mitchel (Gone with the wind) czy Lwa Tołstoja (Война и мир), niż obraz zawarty w twórczości Elizy Orzeszkowej czy Marii Dąbrowskiej.
Pan Marek i Agapit wybierają się na wystawę rolniczą do Warszawy
Otóż wyżej zacytowanego roku Pańskiego, w wigilię Matki Boskiej Siewnej, wyszedł był sobie w pole pan Agapit. Tradycyjnym zwyczajem ojców, rozpoczynał on w dniu tym siew żyta, a rozpoczynał, jak Bóg przykazał, cisnąwszy pierwszą garść ziarna na krzyż, przy słowach w Imię Ojca i Syna i... wypiwszy do siewaczy sporą miarkę wódki. Czterech chłopów starych, choć krzepkich i żwawych, z płachtami przez plecy, powtórzyło za panem Agapitem znak krzyża świętego, a otałszy gęby rękawami od koszul, puściło się po świeżo zoranej roli krokiem równym, miarowym, jak metronom Instytutu muzycznego.
Pan Agapit podążył kilkanaście kroków za nimi... że jednak tusza jego utrudniała mu ruchy po dość głęboko zoranych zagonach, postał więc przez chwilę na miejscu, posapał, kijkiem leszczynowym postukał w rolę dla przekonania się czy parobcy calizny nie zostawili, a uspokoiwszy się, że orka dokonana nieźle, że skiby dość się ze sobą schodzą i ziarno równo się rozrzuca, uważał swą misyę za skończoną, i zapuściwszy rękę w kieszeń, zawrócił się ku domowi.
Zaledwie jednak doszedł do miedzy, zbudzony ze śpiku zając pomknął mu przed nosem.
— Hm! mocibdzieju!... — mruknął sobie pan Agapit — zła wróżba... lub przygoda jakaś!., ale czego, głupi kocie, tak zmiatasz, kiedy cię nikt nie goni?! Ot widoczna żyłka latania... jak mocibdzieju u mego sąsiada pana Marka... — I tak zastanawiając się nad, tem, dlaczego zając tak skory do lotu, a sąsiad Marek do włóczęgi, jak ongi jego patron po piekle,., doszedł pan Agapit do dworku, gdy nagle przed gankiem spostrzega konnego posłańca.
— To srokacz pana Marka... czy nie jaka zła nowina? — pomyślał — a z czem to, mocibdzieju przyjechałeś?
— Z listem do wielmożnego — odrzekł posłaniec, ściskając go za nogi.
— To uwiąż srokacza i chodź na kieliszek wódki — rzekł pan Agapit, wprowadzając chłopaka do swej kancelaryi, w której podczas żniw i siewów stał zawsze pod stołem spory gąsiorek wódki z kieliszkiem na szyjce.
Uczęstowawszy przybysza i odprawiwszy napowrót do srokacza, zapalił fajeczkę na pieprzowym cybuszku osadzoną, chustkę z szyi zdjął, okulary na nos nadział, tabaki zażył, i kichnąwszy raz a chrząknąwszy parę razy, zasiadł pod oknem dla odczytania listu pana Marka.
List zawierał co następuje:
„Kochany Sąsiedzie! Dziwnym trafem dowiaduję się od mego pachciarza, że 5-go tego miesiąca, t. j. tydzień, ma się odbyć w Warszawie wystawa rolnicza. Nie stawić się in gremio, byłoby kryminałem — tandem jadę i ciebie ze sobą zabieram. Byłbym sam do ciebie na
szkapie przyleciał, ale nie wyjeżdżając w dalszą drogę i do miasta już od lat dwudziestu, wyszedłem trochę z garderoby... a między warszawskie łyki należałoby z pewnym splendorem wystąpić. Sprowadziłem więc z miasteczka krawca Lajbusia, który mi pantaliony i surdut nicuje, bo wierzch wypłowiał — do kamizelki guziki nowe przyszywa, a i Hawryłce nową kurtkę szykuje, żebym się za tego urwipołcia nie rumienił.(...) czas krótki a ja jechać muszę, i ciebie zabieram bez ekskuzy, bo to wystawa rolnicza raz w sto lat, a ktoby się ze szlachty na taki zjazd nie stawił, miałbym go za hetkę pętelkę.
Szykuj się więc w drogę i do widzenia.
Twój Marek“.
„P. S. Rozstawimy konie — moje srokacze pójdą pierwsze cztery mile — ty swoje kasztany wyślij przodem do Wólki, a każ je dobrze podkuć, bo słyszę, że tam już od pół drogi, aż do samej kolei, szosa zrobiona szarwarkiem, a to istna plaga dla szkapy“.
„P. S. A każ się trochę oporządzić, bo twój tużurek już też na kołnierzu wytarty i potrzeby z kutasem u algierki postrzępione. Poślij sobie po Abramka, on ci co potrzeba wyszykuje, tylko upomnij, żeby się u tużurka poły z tylu lepiej schodziły, bo na wsi to jeszcze ujdzie, ale w Warszawie to nic nie może z tyłu wyglądać“.
Z ostatniemi słowy listu pan Agapit wstał z krzesła, instynktownie pomacał się rękami po miejscu wskazanem mu przez przyjaciela, i potarłszy czoła, zaczął się przechadzać po pokoju.
Hm!! — mocibdzieju!.. — mruczał, zsunąwszy brwi — dyabli mi tego latawca za sąsiada nadali. — Warszawy podróż daleka... co mnie tam z tego przyjdzie?.. nie będę ja, to się i tak wystawa odbędzie. — Ale znów... Marek pisze, że to kryminał nie być... a jużciż on to wie... Hm!., mocibdzieju — po chwili mówił dalej pod nosem — może i ma on racyę... — Jakby się wszyscy jedni na drugich ogladali. toby nikt nie pojechał... a taka solidarność szlachecka istnieć powinna.
I spuściwszy głowę, chodził pan Agapit po pokoju; a trzeba wiedzieć, że ruchliwy Marek, jako człowiek inicyatywy i energii, dziwny wpływ na ociężałym wywierał sąsiedzie. Nie śmiejąc więc sprzeciwić się sąsiadowi, dumał pan Agapit a medytował... to chwiał się w postanowieniu, to wracało ono napowrót; nareszcie po półgodzinnej walce z myślami, zmęczony chodzeniem
wzdłuż i w poprzek pokoju zapalił drugą fajkę, zasiadł na fotelu, i wydarłszy z kalendarza ćwiartkę papieru, napisał na niej:
„Kochany Sąsiedzie!
Szkoda żeśmy się trochę późno o wystawie dowiedzieli... bo ja tak łap cap nie lubię; mimo to, nie dla przyjemności, ale dla zasady solidarności szlacheckiej — jadę. Kasztany wyszlę do Wólki, ale tylko trzy, bo Mośkówna mi się oźrebiła i ma ładnego Wrześniaka. Po krawca zaraz posyłam i dziękuję Ci za uwagę co do tużurka, bo człowiek sam sobie zajrzeć nie może. Co do algierki, to kutas każę uciąć w Warszawie a nowy kupię. Tylko zastrzegam sobie nie tracić czasu w Warszawie. — Dwa, trzy, a najdłużej cztery dni, to aż nadto — pora robocza... dziś zacząłem siewy na pólku za Bożą Męką — dobrze się sieje; czego i Tobie życzę.
Do widzenia Twój Agapit“.
Po liście następowało nieuniknione post scriptum.
„Kiedy już dla splendoru bierzesz z sobą Hawryłkę z nową liberyą, czvby nie wypadało wystąpić w Warszawie własnym ekwipażem? Na wszelki wypadek każę tranem wysmarować budę i fartuch u koczobryka — może się namyślimy wziąć go z sobą. Czekam na Twój odpis
I wyprawiwszy posłańca z odpowiedzią, jął się pan Agapit do przygotowań w drogę. Więc włodarza wysłał do miasteczka po krawca Abramka — kuchtę po imbier, muszkatową gałkę i angielskie zielę do bigosu, którego sporą faskę na drogę przysposobić kazał. Nieubłagana kucharka z nożem u pasa pobiegła przeciąć pasmo żywota kilku kapłonom, bez których towarzystwa pan Agapit podróży nie pojmował. Gospodyni zabrała się do zagniecenia ciasta na świeży chleb i bułki, do drogi przysposobić się mające, słowem gwar i zgiełk powstały w cichym dworku kawalerskim pana Agapita, który już od lat kilkunastu w dalszą nie puszczał się
drogę.
Nareszcie, po trzech dniach przygotowań, wśród których pan Agapit chodził jak bez głowy, gdy już Abramek tużurek o tyle przynajmniej poprawił, że poły ztyłu w górze się nieco schodziły, gdy już kilkanaście bochenków chleba i bułek i pół tuzina kapłonów rumieniło się w sakwojażu pana Agapita, gdy już faska bigosu hermetycznie ubitą była, a manierka wódki i gąsior wina w podróżnem spoczywały puzderku... gdy wreszcie konie podkuto, a koczobryk tranem wysmarowano, — przed domem pana Agapita zaturkotała bryczka a w niej p. Marek.
Julian Wieniawski "Przygody panów Marka i Agapita podczas wystawy rolniczej w Warszawie" (1875)
Pan Agapit podążył kilkanaście kroków za nimi... że jednak tusza jego utrudniała mu ruchy po dość głęboko zoranych zagonach, postał więc przez chwilę na miejscu, posapał, kijkiem leszczynowym postukał w rolę dla przekonania się czy parobcy calizny nie zostawili, a uspokoiwszy się, że orka dokonana nieźle, że skiby dość się ze sobą schodzą i ziarno równo się rozrzuca, uważał swą misyę za skończoną, i zapuściwszy rękę w kieszeń, zawrócił się ku domowi.
Zaledwie jednak doszedł do miedzy, zbudzony ze śpiku zając pomknął mu przed nosem.
— Hm! mocibdzieju!... — mruknął sobie pan Agapit — zła wróżba... lub przygoda jakaś!., ale czego, głupi kocie, tak zmiatasz, kiedy cię nikt nie goni?! Ot widoczna żyłka latania... jak mocibdzieju u mego sąsiada pana Marka... — I tak zastanawiając się nad, tem, dlaczego zając tak skory do lotu, a sąsiad Marek do włóczęgi, jak ongi jego patron po piekle,., doszedł pan Agapit do dworku, gdy nagle przed gankiem spostrzega konnego posłańca.
— To srokacz pana Marka... czy nie jaka zła nowina? — pomyślał — a z czem to, mocibdzieju przyjechałeś?
— Z listem do wielmożnego — odrzekł posłaniec, ściskając go za nogi.
— To uwiąż srokacza i chodź na kieliszek wódki — rzekł pan Agapit, wprowadzając chłopaka do swej kancelaryi, w której podczas żniw i siewów stał zawsze pod stołem spory gąsiorek wódki z kieliszkiem na szyjce.
Uczęstowawszy przybysza i odprawiwszy napowrót do srokacza, zapalił fajeczkę na pieprzowym cybuszku osadzoną, chustkę z szyi zdjął, okulary na nos nadział, tabaki zażył, i kichnąwszy raz a chrząknąwszy parę razy, zasiadł pod oknem dla odczytania listu pana Marka.
List zawierał co następuje:
„Kochany Sąsiedzie! Dziwnym trafem dowiaduję się od mego pachciarza, że 5-go tego miesiąca, t. j. tydzień, ma się odbyć w Warszawie wystawa rolnicza. Nie stawić się in gremio, byłoby kryminałem — tandem jadę i ciebie ze sobą zabieram. Byłbym sam do ciebie na
szkapie przyleciał, ale nie wyjeżdżając w dalszą drogę i do miasta już od lat dwudziestu, wyszedłem trochę z garderoby... a między warszawskie łyki należałoby z pewnym splendorem wystąpić. Sprowadziłem więc z miasteczka krawca Lajbusia, który mi pantaliony i surdut nicuje, bo wierzch wypłowiał — do kamizelki guziki nowe przyszywa, a i Hawryłce nową kurtkę szykuje, żebym się za tego urwipołcia nie rumienił.(...) czas krótki a ja jechać muszę, i ciebie zabieram bez ekskuzy, bo to wystawa rolnicza raz w sto lat, a ktoby się ze szlachty na taki zjazd nie stawił, miałbym go za hetkę pętelkę.
Szykuj się więc w drogę i do widzenia.
Twój Marek“.
„P. S. Rozstawimy konie — moje srokacze pójdą pierwsze cztery mile — ty swoje kasztany wyślij przodem do Wólki, a każ je dobrze podkuć, bo słyszę, że tam już od pół drogi, aż do samej kolei, szosa zrobiona szarwarkiem, a to istna plaga dla szkapy“.
„P. S. A każ się trochę oporządzić, bo twój tużurek już też na kołnierzu wytarty i potrzeby z kutasem u algierki postrzępione. Poślij sobie po Abramka, on ci co potrzeba wyszykuje, tylko upomnij, żeby się u tużurka poły z tylu lepiej schodziły, bo na wsi to jeszcze ujdzie, ale w Warszawie to nic nie może z tyłu wyglądać“.
Z ostatniemi słowy listu pan Agapit wstał z krzesła, instynktownie pomacał się rękami po miejscu wskazanem mu przez przyjaciela, i potarłszy czoła, zaczął się przechadzać po pokoju.
Hm!! — mocibdzieju!.. — mruczał, zsunąwszy brwi — dyabli mi tego latawca za sąsiada nadali. — Warszawy podróż daleka... co mnie tam z tego przyjdzie?.. nie będę ja, to się i tak wystawa odbędzie. — Ale znów... Marek pisze, że to kryminał nie być... a jużciż on to wie... Hm!., mocibdzieju — po chwili mówił dalej pod nosem — może i ma on racyę... — Jakby się wszyscy jedni na drugich ogladali. toby nikt nie pojechał... a taka solidarność szlachecka istnieć powinna.
I spuściwszy głowę, chodził pan Agapit po pokoju; a trzeba wiedzieć, że ruchliwy Marek, jako człowiek inicyatywy i energii, dziwny wpływ na ociężałym wywierał sąsiedzie. Nie śmiejąc więc sprzeciwić się sąsiadowi, dumał pan Agapit a medytował... to chwiał się w postanowieniu, to wracało ono napowrót; nareszcie po półgodzinnej walce z myślami, zmęczony chodzeniem
wzdłuż i w poprzek pokoju zapalił drugą fajkę, zasiadł na fotelu, i wydarłszy z kalendarza ćwiartkę papieru, napisał na niej:
„Kochany Sąsiedzie!
Szkoda żeśmy się trochę późno o wystawie dowiedzieli... bo ja tak łap cap nie lubię; mimo to, nie dla przyjemności, ale dla zasady solidarności szlacheckiej — jadę. Kasztany wyszlę do Wólki, ale tylko trzy, bo Mośkówna mi się oźrebiła i ma ładnego Wrześniaka. Po krawca zaraz posyłam i dziękuję Ci za uwagę co do tużurka, bo człowiek sam sobie zajrzeć nie może. Co do algierki, to kutas każę uciąć w Warszawie a nowy kupię. Tylko zastrzegam sobie nie tracić czasu w Warszawie. — Dwa, trzy, a najdłużej cztery dni, to aż nadto — pora robocza... dziś zacząłem siewy na pólku za Bożą Męką — dobrze się sieje; czego i Tobie życzę.
Do widzenia Twój Agapit“.
Po liście następowało nieuniknione post scriptum.
„Kiedy już dla splendoru bierzesz z sobą Hawryłkę z nową liberyą, czvby nie wypadało wystąpić w Warszawie własnym ekwipażem? Na wszelki wypadek każę tranem wysmarować budę i fartuch u koczobryka — może się namyślimy wziąć go z sobą. Czekam na Twój odpis
I wyprawiwszy posłańca z odpowiedzią, jął się pan Agapit do przygotowań w drogę. Więc włodarza wysłał do miasteczka po krawca Abramka — kuchtę po imbier, muszkatową gałkę i angielskie zielę do bigosu, którego sporą faskę na drogę przysposobić kazał. Nieubłagana kucharka z nożem u pasa pobiegła przeciąć pasmo żywota kilku kapłonom, bez których towarzystwa pan Agapit podróży nie pojmował. Gospodyni zabrała się do zagniecenia ciasta na świeży chleb i bułki, do drogi przysposobić się mające, słowem gwar i zgiełk powstały w cichym dworku kawalerskim pana Agapita, który już od lat kilkunastu w dalszą nie puszczał się
drogę.
Nareszcie, po trzech dniach przygotowań, wśród których pan Agapit chodził jak bez głowy, gdy już Abramek tużurek o tyle przynajmniej poprawił, że poły ztyłu w górze się nieco schodziły, gdy już kilkanaście bochenków chleba i bułek i pół tuzina kapłonów rumieniło się w sakwojażu pana Agapita, gdy już faska bigosu hermetycznie ubitą była, a manierka wódki i gąsior wina w podróżnem spoczywały puzderku... gdy wreszcie konie podkuto, a koczobryk tranem wysmarowano, — przed domem pana Agapita zaturkotała bryczka a w niej p. Marek.
Julian Wieniawski "Przygody panów Marka i Agapita podczas wystawy rolniczej w Warszawie" (1875)
Na balu
Tworzyły się kółka w trzech salonach przylegających do balowej sali. Roznoszono herbatę, więc panie zbliżały się do stolików, przysuwały się do siebie i zaczynała się rozmowa od uwag i spostrzeżeń, a przechodziła z wolna na powszednie sprawy.
— Ale te Sienickie... — mówiła pani Robicka do pani Leniewiczowej — tyle o nich mówili! Nagadali, że takie a takie... A one — ani piękne, ani co. Spójrz pani, jaka niezgrabna ta blondynka. — I pani Robicka od niezgrabnej Sienickiej oczy zwracała ku własnej córce swej Kostuni, której figura uchodziła za nieporównaną.
Pani Leniewiczowa myśl jej wyraziła w słowach:
— Pani Kostunia o wiele zgrabniejsza — rzekła. Nie miała ona jeszcze dorosłych córek.
— Mnie jako matce mówić tego nie wypada, ale już to każdy przyznać musi, że moja Kostunia...
— Tylko że tamte mają suknie piękne, uczesane tak modnie...
— Przyznam się pani kochanej, że ja dla młodej panienki nie lubię żółtego koloru.
— E, co tam, moja pani! Już one pewnie według ostatniej mody. Takie bogate!...
— Bogate? At, rozmaicie o tym mówią... — I obie panie zajęły się obliczaniem funduszów Sienickich. A tymczasem do ich stolika zbliżyła się młoda kobieta, fertyczna i ładniutka w skromnej białej sukni i rzekła:
— Dzień dobry pani — dzień dobry cioci! Tak się panie zagawędziły, że już mnie nie chcą przywitać.
— A, pani Różyńska!
— Jak się masz, dziecko! To przyjechaliście? A myślałam, że nie będziesz?
— Tak, proszę cioci, miałam nie być, bo mi się dzieciaki pochorowały i lękałam się, ale, Bogu dzięki, przeszło. Już Maniusia zupełnie zdrowa, a i Loluś wstaje, więc Bronek namówił mnie — i oto jestem.
I młoda pani Różyńska z uśmiechem rozglądała się po salonie i kiwnięciem ładnej główki odpowiadała na ukłony. A spostrzegłszy Porażewską w drugim pokoju, ku niej się skierowała.
(...)
W drugim salonie panny głośną prowadziły rozmowę przeplataną śmiechem. Nie siedziały one po kanapach, pod blaskiem lamp stały grupami wśród salonu, jak bukiety różnobarwnych kwiatów, ruchliwe, strojne, pachnące, a dokoła kręciła się młodzież, jak czarne owady szukające miodu. Mela, niby domowa, przechodziła od jednych do drugich, dbała o ożywienie i wesołość ogólną. Nawet do Sienickich przemówiła parę słów, ale gdy otrzymała w zamian wycedzoną przez zęby i zaledwie grzeczną odpowiedź, odwróciła się obrażona.
— Wstrętne te Sienickie — rzekła do Zosi. — Nosy do góry zadzierają, jakby nam łaskę robiły. Po co żeście je zapraszali? — spytała, zwracając się do Jerzego.
Ale on nie słyszał, bo właśnie rozmyślał nad tym, że teraz najwłaściwsza chwila zamówić Zosię do jakiegoś tańca.
Emma Dmochowska "Dwór w Haliniszkach" (1903)
— Ale te Sienickie... — mówiła pani Robicka do pani Leniewiczowej — tyle o nich mówili! Nagadali, że takie a takie... A one — ani piękne, ani co. Spójrz pani, jaka niezgrabna ta blondynka. — I pani Robicka od niezgrabnej Sienickiej oczy zwracała ku własnej córce swej Kostuni, której figura uchodziła za nieporównaną.
Pani Leniewiczowa myśl jej wyraziła w słowach:
— Pani Kostunia o wiele zgrabniejsza — rzekła. Nie miała ona jeszcze dorosłych córek.
— Mnie jako matce mówić tego nie wypada, ale już to każdy przyznać musi, że moja Kostunia...
— Tylko że tamte mają suknie piękne, uczesane tak modnie...
— Przyznam się pani kochanej, że ja dla młodej panienki nie lubię żółtego koloru.
— E, co tam, moja pani! Już one pewnie według ostatniej mody. Takie bogate!...
— Bogate? At, rozmaicie o tym mówią... — I obie panie zajęły się obliczaniem funduszów Sienickich. A tymczasem do ich stolika zbliżyła się młoda kobieta, fertyczna i ładniutka w skromnej białej sukni i rzekła:
— Dzień dobry pani — dzień dobry cioci! Tak się panie zagawędziły, że już mnie nie chcą przywitać.
— A, pani Różyńska!
— Jak się masz, dziecko! To przyjechaliście? A myślałam, że nie będziesz?
— Tak, proszę cioci, miałam nie być, bo mi się dzieciaki pochorowały i lękałam się, ale, Bogu dzięki, przeszło. Już Maniusia zupełnie zdrowa, a i Loluś wstaje, więc Bronek namówił mnie — i oto jestem.
I młoda pani Różyńska z uśmiechem rozglądała się po salonie i kiwnięciem ładnej główki odpowiadała na ukłony. A spostrzegłszy Porażewską w drugim pokoju, ku niej się skierowała.
(...)
W drugim salonie panny głośną prowadziły rozmowę przeplataną śmiechem. Nie siedziały one po kanapach, pod blaskiem lamp stały grupami wśród salonu, jak bukiety różnobarwnych kwiatów, ruchliwe, strojne, pachnące, a dokoła kręciła się młodzież, jak czarne owady szukające miodu. Mela, niby domowa, przechodziła od jednych do drugich, dbała o ożywienie i wesołość ogólną. Nawet do Sienickich przemówiła parę słów, ale gdy otrzymała w zamian wycedzoną przez zęby i zaledwie grzeczną odpowiedź, odwróciła się obrażona.
— Wstrętne te Sienickie — rzekła do Zosi. — Nosy do góry zadzierają, jakby nam łaskę robiły. Po co żeście je zapraszali? — spytała, zwracając się do Jerzego.
Ale on nie słyszał, bo właśnie rozmyślał nad tym, że teraz najwłaściwsza chwila zamówić Zosię do jakiegoś tańca.
Emma Dmochowska "Dwór w Haliniszkach" (1903)
Lotnicy
Z początkiem XX wieku zaczęły wchodzić do szerszego użytku samoloty. Były jeszcze dość niezdarne i awaryjne, ale budziły szerokie zainteresowanie, zwłaszcza jeśli przypadkiem lądowały w polu, jak w anegdocie którą przytacza Helena Kutyłowska we "Wspomnieniach z Podola 1898 - 1919".
W jej Kumanowicach awaryjnie lądował jakiś lotnik, który następnie kilka tygodni spędził w majątku czekając na nadejście części zamiennych do samolotu. Z wdzięczności zaoferował on później, że chętnych zabierze na przejażdżkę samolotem. Odważyły się tylko dwie osoby w tym autorka wspomnień.
Na lot samolotem odważyła się także Matylda z Windisch -Graetzów Sapieżyna. W pobliżu jej Siedlisk znajdowały się kwatery żołnierzy, którzy przyjeżdżali w pobliską okolicę na manewry, między innymi lotników, którzy kiedyś zabrali ją na podniebną wycieczkę. W jej wspomnieniach oglądanie okolicy z lotu ptaka było fascynującym chociaż nieco budzącym strach przeżyciem.
Z czasem samoloty stawały się coraz bardziej powszechne, a lotnicy zaczęli słynąć ze swoich fantazyjnych wyczynów jak przelot pod mostem, między wieżami kościoła albo zrzucanie z samolotu listów miłosnych lecąc nad domem ukochanej. W książce Antoniego Kroha "Starorzecza" przytoczona jest z kolei anegdotka iż kiedy ślub brał lotnik Tadeusz Żeligowski okazało się iż zawieruszył się gdzieś jego kordzik od paradnego munduru. Pan młody zażartował, że bez kordzika ślub nieważny. Wtedy jeden z jego kolegów pojechał do Dęblina samochodem, odnalazł kordzik i wrócił samolotem zrzucając z niego kordzik kiedy orszak weselny wyruszał właśnie do kościoła.
W jej Kumanowicach awaryjnie lądował jakiś lotnik, który następnie kilka tygodni spędził w majątku czekając na nadejście części zamiennych do samolotu. Z wdzięczności zaoferował on później, że chętnych zabierze na przejażdżkę samolotem. Odważyły się tylko dwie osoby w tym autorka wspomnień.
Na lot samolotem odważyła się także Matylda z Windisch -Graetzów Sapieżyna. W pobliżu jej Siedlisk znajdowały się kwatery żołnierzy, którzy przyjeżdżali w pobliską okolicę na manewry, między innymi lotników, którzy kiedyś zabrali ją na podniebną wycieczkę. W jej wspomnieniach oglądanie okolicy z lotu ptaka było fascynującym chociaż nieco budzącym strach przeżyciem.
Z czasem samoloty stawały się coraz bardziej powszechne, a lotnicy zaczęli słynąć ze swoich fantazyjnych wyczynów jak przelot pod mostem, między wieżami kościoła albo zrzucanie z samolotu listów miłosnych lecąc nad domem ukochanej. W książce Antoniego Kroha "Starorzecza" przytoczona jest z kolei anegdotka iż kiedy ślub brał lotnik Tadeusz Żeligowski okazało się iż zawieruszył się gdzieś jego kordzik od paradnego munduru. Pan młody zażartował, że bez kordzika ślub nieważny. Wtedy jeden z jego kolegów pojechał do Dęblina samochodem, odnalazł kordzik i wrócił samolotem zrzucając z niego kordzik kiedy orszak weselny wyruszał właśnie do kościoła.
Goście w majątku
Latem z gościnności majątków ziemskich często korzystała rodzina mieszkająca w mieście. Ciekawe wspomnienia na ten temat zachowały się w książce Jana Karol Motty'ego "Między Poznaniem a Kresami" w której opisuje takie wakacje w Młodasku w roku 1915
"W Młodasku zasadniczo nie odczuwało się wojny, więc na początku lipca przyjechali na odpoczynek rodzice Marcelego, wraz z dwiema jego ukochanymi siostrami - Izą i Marysiną. Iza była o dwa lata młodsza od brata, ukończyła pensję oraz miała narzeczonego, w osobie młodego, zdolnego adwokata, doktora obojga praw Stanisława Sławskiego, w którym była zakochana po uszy. Natomiast Marysina była dziewiętnastoletnią panienką, też już po pensji. Goście z Grodziska zamierzali w Młodasku spędzić cały lipiec, a potem wybierali się do Bytynia, do Karola Motty'ego, którego córka Ela nie mogła się już doczekać przyjazdu Izy i Marysiny.
W Młodasku, u dwóch spokojnych i zapracowanych agronomów, nagle zrobiło się gwarno i wesoło. Marceli miał mniej czasu na zajmowanie się gośćmi, aczkolwiek każdą wolną chwilę poświęcał na przejażdżki z rodzicami powozem, a z siostrami konno. Natomiast Kazio zawsze wygospodarował więcej wolnych chwil, aby zabawiać panienki, które widziały w nim bardzo miłego, przystojnego i dobrze ułożonego młodego człowieka. Do Młodaska należały duże, bardzo piękne lasy, do których jeżdżono na pikniki i grzybobrania. Natomiast, gdy nie wyjeżdżano, wiele czasu w ciągu dnia goście spędzali w parku, poza domem. śniadania i podwieczorki, gdy dopisywała pogoda, jadano na tarasie. Poza tym, młodzież korzystała z pięknego parku, okalającego młodaski dwór. Na szerokich polanach grywano w dwie pary w modnego wówczas krokieta i w serso. (...)"
"W Młodasku zasadniczo nie odczuwało się wojny, więc na początku lipca przyjechali na odpoczynek rodzice Marcelego, wraz z dwiema jego ukochanymi siostrami - Izą i Marysiną. Iza była o dwa lata młodsza od brata, ukończyła pensję oraz miała narzeczonego, w osobie młodego, zdolnego adwokata, doktora obojga praw Stanisława Sławskiego, w którym była zakochana po uszy. Natomiast Marysina była dziewiętnastoletnią panienką, też już po pensji. Goście z Grodziska zamierzali w Młodasku spędzić cały lipiec, a potem wybierali się do Bytynia, do Karola Motty'ego, którego córka Ela nie mogła się już doczekać przyjazdu Izy i Marysiny.
W Młodasku, u dwóch spokojnych i zapracowanych agronomów, nagle zrobiło się gwarno i wesoło. Marceli miał mniej czasu na zajmowanie się gośćmi, aczkolwiek każdą wolną chwilę poświęcał na przejażdżki z rodzicami powozem, a z siostrami konno. Natomiast Kazio zawsze wygospodarował więcej wolnych chwil, aby zabawiać panienki, które widziały w nim bardzo miłego, przystojnego i dobrze ułożonego młodego człowieka. Do Młodaska należały duże, bardzo piękne lasy, do których jeżdżono na pikniki i grzybobrania. Natomiast, gdy nie wyjeżdżano, wiele czasu w ciągu dnia goście spędzali w parku, poza domem. śniadania i podwieczorki, gdy dopisywała pogoda, jadano na tarasie. Poza tym, młodzież korzystała z pięknego parku, okalającego młodaski dwór. Na szerokich polanach grywano w dwie pary w modnego wówczas krokieta i w serso. (...)"
Ślub
"W dzień ślubu, ubrana w różową suknię, srebrnemi kwiatkami osypaną, której barwa kładła jej na twarzy gorące odblaski, uczesana przez pannę służącą Loli, czuła sama, że wygląda dobrze, że jeśli nie urodą i klasycznemi kształty, to wdziękiem i świeżością może wabić i wywoływać wrażenie. Mówiły jej to jasno spojrzenia barona Ludwika, podstarzałego kawalera, starszego brata pana młodego, i niebieskie oczy młodego Wolińskiego, koroniarza czystej wody, który nie odstępował jej ani na chwilę, i chłodny wzrok profesora lwowskiego uniwersytetu, doktora Ulricha, a przede wszystkiem smutne, powłóczyste spojrzenia, któremi ją ogarniał Czesław Muchowiecki. Jak zawsze, correct, dystyngowany i sztywny, nie narzucał się jej, nie starał się zbliżyć, zachowywał doskonale pozory dobrej znajomości i niczem niezamąconej życzliwości, ale ona czuła, że nie przestała być mu drogą i pożądaną; to ją bolało i zarazemdrażniło drochę.
Ale nie miała ani czasu, ani ochoty rozmyślać nad tern, bo bawiła się całą duszą. Tańce rozpoczęły się zaraz po spóźnionym ślubnym obiedzie i odrazu znalazła się wielka ochota i ożywienie. Pierwszego kadryla tańcowała panna młoda z ojcem, pan młody zaś z panią Alfredową, która we wspaniałej toalecie od Wortha mogła śmiało ujść za starszą siostrę Loli. Pary przesuwały się zgrabne i pełne gracyi, pod rzęsistymblaskiem świec, który z pająków i kandelabrów rozlewał się oślepiającym potokiem. Jasne suknie
mieniły się całą gamą barw, połysków, miękkich fałd i śnieżnych obłoczków tiulowych. Z nich wynurzały się ramiona i szyje kobiece, bladą skórą pokryte, błyskające ogniami brylantów, dźwigające jasne łub ciemne główki. Główki kołysały się w takt muzyki, oczy i usta się śmiały, wachlarze powiewały, roznosząc woń perfum i pudru. A mężczyźni odbijali na tern jasuem tle, jak czarne, wielkie plamy. Muzyka grała, gwar się wznosił coraz większy."
Dmochowska Emma"Panienka"
Ale nie miała ani czasu, ani ochoty rozmyślać nad tern, bo bawiła się całą duszą. Tańce rozpoczęły się zaraz po spóźnionym ślubnym obiedzie i odrazu znalazła się wielka ochota i ożywienie. Pierwszego kadryla tańcowała panna młoda z ojcem, pan młody zaś z panią Alfredową, która we wspaniałej toalecie od Wortha mogła śmiało ujść za starszą siostrę Loli. Pary przesuwały się zgrabne i pełne gracyi, pod rzęsistymblaskiem świec, który z pająków i kandelabrów rozlewał się oślepiającym potokiem. Jasne suknie
mieniły się całą gamą barw, połysków, miękkich fałd i śnieżnych obłoczków tiulowych. Z nich wynurzały się ramiona i szyje kobiece, bladą skórą pokryte, błyskające ogniami brylantów, dźwigające jasne łub ciemne główki. Główki kołysały się w takt muzyki, oczy i usta się śmiały, wachlarze powiewały, roznosząc woń perfum i pudru. A mężczyźni odbijali na tern jasuem tle, jak czarne, wielkie plamy. Muzyka grała, gwar się wznosił coraz większy."
Dmochowska Emma"Panienka"
Przyjęcie państwa młodych
"(...) W Białym Dworze był ruch ogromny. Oczekiwano przybycia państwa młodych, których spotykać miano uroczyście. Cała ludność Białego Dworu brała udział w tym przyjęciu. Była to feta na całym obszarze majątku. Więc naprzód na granicy czekała deputacja konnych chłopaków przy skleconej z zielonej wierzbiny bramie i gdy powóz nadjechał, zaczęto palić z pistoletów i ze starych strzelb i obrzucać jadących ziarnami zboża. Zatrzymano konie i jeden z chłopców, piętnastoletni wyrostek o lnianej czuprynie, wygłosił bardzo prędko i niewyraźnie rymowane powinszowanie. Po czym deputacja otoczyła powóz i ruszono dalej. U wjazdu do alei paliły się dwie beczki smolne i znowu sklecona była triumfalna brama i znowu gromada starych gospodarzy, kątników i ludzi dworskich składała życzenia. Po raz trzeci, u bramy wjazdowej, zatrzymano się i dziewczęta wiejskie podały młodej pani ogromny bukiet wczesnych, wiosennych kwiatów polnych — i znowu jedna z nich, śpiesząc się bardzo, wygłosiła wiersz długi cichym, monotonnym głosem.
Wreszcie na panku stali oficjaliści. Pisarz w tużurku, ekonomowie z folwarków, nadlcśny, lokaj i ogrodnik, a na ich czele Bartłomiejowa wystrojona, w nowej sukni, i Bartłomiej, trzymający tacę oplecioną kwiatami z chlebem i solą, i z pękiem kluczy.
(...) Na podwórzu folwarcznym stały naokoło stoły i ławki, a w środku była pusta przestrzeń, czysto wymieciona, przeznaczona do tańca. Na małym wzniesieniu, w głębi, siedzieli muzykanci. Dokoła kołysały się na sznurach lampki, które zaczynało zapalać kilku chłopaków. Na stołach wznosiły się stosami nakrajane porcje chleba, pierogów, kromki sera, kawałki kiełbas, obwarzanki i pierniki, a w olbrzymich naczyniach dymił rosół i pływały kawałki mięsa. Wódki nie miało być wcale na tej fecie, urządzonej z woli i z prywatnych funduszów Zosi, tylko piwo. Herbata zaś dla starszych, a dla młodszych woda z sokiem. Ale za to muzyka dobra, basetla, skrzypce, flet i bęben.
Gwar już panował ogromny. Tłum dziewcząt w jaskrawych, perkalowych sukniach i parobczaków, ubranych odświętnie, gromady starszych kobiet i gospodarzy w szarych, samodziałowych kurtkach, nawet dzieci cisnęły się około stołów, pożerając oczami zastawioną dla nich wieczerzę. (...)"
Emma Dmochowska "Dwór w Haliniszkach"
Wreszcie na panku stali oficjaliści. Pisarz w tużurku, ekonomowie z folwarków, nadlcśny, lokaj i ogrodnik, a na ich czele Bartłomiejowa wystrojona, w nowej sukni, i Bartłomiej, trzymający tacę oplecioną kwiatami z chlebem i solą, i z pękiem kluczy.
(...) Na podwórzu folwarcznym stały naokoło stoły i ławki, a w środku była pusta przestrzeń, czysto wymieciona, przeznaczona do tańca. Na małym wzniesieniu, w głębi, siedzieli muzykanci. Dokoła kołysały się na sznurach lampki, które zaczynało zapalać kilku chłopaków. Na stołach wznosiły się stosami nakrajane porcje chleba, pierogów, kromki sera, kawałki kiełbas, obwarzanki i pierniki, a w olbrzymich naczyniach dymił rosół i pływały kawałki mięsa. Wódki nie miało być wcale na tej fecie, urządzonej z woli i z prywatnych funduszów Zosi, tylko piwo. Herbata zaś dla starszych, a dla młodszych woda z sokiem. Ale za to muzyka dobra, basetla, skrzypce, flet i bęben.
Gwar już panował ogromny. Tłum dziewcząt w jaskrawych, perkalowych sukniach i parobczaków, ubranych odświętnie, gromady starszych kobiet i gospodarzy w szarych, samodziałowych kurtkach, nawet dzieci cisnęły się około stołów, pożerając oczami zastawioną dla nich wieczerzę. (...)"
Emma Dmochowska "Dwór w Haliniszkach"
W kolażu na szczycie strony wykorzystano obrazy XIX wiecznych malarzy polskich; Jana Rosena "Konkurs powozów w Parku Ujazdowskim", Alfreda Wierusz-Kowalskiego "Trojka ścigana przez wilki", Januarego Suchodolskiego "Pierwsze wyścigi" Wszystkie dzieła sztuki wykorzystane na stronie znajdują się w domenie publicznej i zostały zaczerpnięte z Wikimedia Commons. |