Jużynty leżą w pięknym kraju. Proszę to przyjąć za pewnik, którego dowiodłem w tomie pt. Soból i panna.
Nie zacznę dzisiaj malować tego kraju bez przewodniej nici poetycznej sielanki. Chodzi mi tutaj o wskrzeszenie życia realnego, które się tam pleniło i kwitło pod koniec przeszłego wieku.(...)
Dwór w Jużyntach (właściwie w atynencji Jużynt, Tarnowie), widziany młodymi oczyma, pozostawił mi w pamięci olśnienie trwałe, ogromnej ceny w moim umiłowaniu, niejakiej też wartości dla literatury. Zastanawiam się tutaj nad treścią tego uroku i staram się ją wyłuskać z realnej kroniki.
Dwór nadmiernie wydłużony z powodu przeróbek i dobudówek, gdyby stał na równinie, byłby nudny. Ale postawiony na wysokim zadrzewionym wzgórzu nad brzegiem jeziora Roszy, nabiera na tym piedestale osobliwego wdzięku. Kto ten dwór znał i wspomina, nie myśli o dziele ludzkim, pospolitym, lecz o tworze przyrody wyszukanym, wyjątkowo pięknym. Na lustrze jeziora rozrzucone wyspy okryte zagajem; za wyspami prąd rzeki świętej odznacza się lekkim, chłodnym wrzeniem. Na przeciwległym brzegu dalekie pagórki zasłane zbożem rozmaitym - Mickiewiczowskie. Ale gdzież moja zapowiedź, że wstrzymam się od malowania przyrody kraju!
W latach moich szkolnych dwór był urządzony prowizorycznie, gdyż cała rodzina, po śmierci ojca, zmarłego w siódmym roku po ślubie, mieszkała w Warszawie. Do Jużynt przyjeżdżało się regularnie na dwa miesiące letnie i wtedy to zakwitał jużyncki sezon, oczekiwany z upragnieniem przez nas i przez bliskie, zespolone z nami sąsiedztwo. W tych stosunkach z sąsiedztwem tkwiła obyczajowa barwa i wartość tamtejszych siedzib ludzkich.
Zjazdy sąsiedzkie rozpoczynały się od pierwszej niedzieli po naszym przyjeździe do Jużynt, a spotkanie wypadało w kościele jużynckim, o kilka wiorst odległym od dworu w Tarnowie Do tej pięknej świątyni, którą opisałem z pietyzmem po dwakroć w moich książkach, zdążali niechybnie na „sumę", oprócz ludu, właściciele folwarków należących do parafii jużynckiej i dalszych, gdyż kościół miał szeroki rozgłos jako sala Boża wspaniała I przyjemna. Imponujący masą muru,jasny, z nieomylnymi cechami polskiego stylu, napełniony woniami kadzidła i polnego kwiecia, lekko błądzącymi pod wysokim stropem, sprawia ten kościół w niedzielę nastrój bardzo pogodnego nabożeństwa. Płynie w nim modlitwa roztargniona przez myśli świeckie, nie uwłaczające jednak chwale Bożej.
Po nabożeństwie sąsiedztwo przechodziło nieodmiennie do plebanii, aby przywitać proboszcza, którego czasem nawet nie było w domu. Ale była fundacyjna, zgotowana zawsze na kilkanaście osób, herbata. Cel zaś główny tej schadzki sąsiadów stanowiła narada, jaki będzie program zabaw na niedzielę dzisiejszą i na dni następne: czy całe towarzystwo zjedzie do nas, czy też do Gaczan pp. Rosenów, do Gudziszek pp. Salmonowiczów, do Nielubiszek pp Machwitzow, czy jeszcze gdzie indziej Młodzież męska umawiała się o wspólne wyprawy myśliwskie. Snuły się i miłostki, bardzo nieśmiałe; przedmioty zapałów albo były na miejscu obecne, albo dopytywano się skwapliwie o daty przyjazdu jakichś uroczych panienek z dalszych stron. Zwłaszcza panienki z „Wiłkomierskiego" (sąsiedniego powiatu) miały reputację podobną do syren, których ponęcie żaden mąż nie mógł się oprzeć. Przyjeżdżały czasem te z dalszych stron boginki, między nimi i rzeczywiście urocze. Wtedy tańczono z nimi przez parę wieczorów, uczyniono tej i owej jakie wyznanie liryczne, otrzymano i zasuszono kwiatek - i najczęściej nie spotykano ich ponownie aż do końca życia. Jednak zapach tych miłostek dziecinnych trwa w pamięci droższy i trwalszy niż wspomnienia uczt zmysłowych.
Gdy towarzystwo zmówione z sobą W plebanii gromadziło się po południu w jednym z sąsiadujących dworów, najczęściej w jużynckim (w Tarnowie), zabawa miała swój program klasyczny: przechadzek w pobliżu domu, następnie wieczerzy i tańców. Wieczerze były obfite i smaczne, lecz wcale nie wymyślne. Drób domowy, owoce, ogórki z miodem, nie znanej w mieście doskonałości śmietana, sery specjalne i ciasta składały ucztę w paru zaledwie stereotypowych odmianach. Tańce po kolacji następowały niechybnie. Gdy brakło do czterech par młodych, starsi stawali do tańca dla kompletu, a nawet przy liczniejszym gronie młodzieży zawsze paru mężów dojrzałych i kilka dam przywiędłych puszczało, się w taniec. Zresztą wszyscy, jeżeli nie nogami, to oczyma i sercem brali.- udział w pląsach. Przynajmniej połowa obecnych była muzykalna, więc coraz to inna postać siadała do fortepianu dla przygrywki, a jedna z najstarszych, pani Michałowa z Rosenów Machwitzowa, której twarz drobno pomarszczona w słodki a energiczny uśmiech była triumfem duchowej pogody nad wiekiem, mogła rąbać swe staroświeckie walce i polki godzinami.
Główny nasz salon w Jużyntach był duży, największy w okolicy, nigdy w nim zatem nie było zbyt ciasno i otwarte było pole do popisów, zwłaszcza mazurowych, które czasem przedstawiały pomysły „barokowe. Bez fotografii i kinematografu te pomysły nie dadzą się odtworzyć. Niepotrzebne są tu zatem I nazwiska owych oryginalnych tancerzy sprzed pół wieku. Ale muszę zapewnić czytelnika, ze choć kompania była tam bardzo mieszana pod względem stopnia kultury towarzyskiej, nie pamiętam wybuchu grubiaństwa lub gburowatości w owych zebraniach, nawet gdy przy jakiejś uroczystszej okazji ten i ów podpił sobie solennie. (...)
Taka zabawa bez sztucznej podniety, pijana sama sobą, trwała aż do rana, po czyni blizsi sąsiedzi rozjeżdzali się do domów. Zdarzało się jednak często, że nawet ci bliżsi pozostawali na nocleg, gdy zabrakło gościnnych pokojów, kobiety skupiały się w gyneceum, mężczyźni w obozowisku wspólnym, młodzież męska szła spać do odryny na sianie Tak wszystkim zal było odrywać się od kochanej kompanii I znowu nazajutrz jedni na polowanie, drudzy do gawęd i przechadzek - wreszcie kapaniną odrywały się pojedyncze osoby, pary, grupy od rozbawionego grona, jeżeli znowu nazajutrz nie odnawiały się tłumne obiady, wieczerze i tańce.
(...)
Szczytem sezonu jużynckiego były imieniny mojej matki, obchodzone 15 sierpnia w dzień Wniebowzięcia N M P Na ten dzień blizsi sąsiedzi uważali sobie za obowiązek stawienia się in gremio, ale spodziewano się gości i ze stron dalszych. (...) Przybywali też najrozmaitsi, nawet z Wilna i Królestwa. Matka moja (...) bardzo lubiła gości w domu, na imieniny 15 sierpnia zjeżdżało się po kilkadziesiąt osób. Przyjęcie trwało parę dni. Występowało wino warszawskie i nasze miody trójniaki sycone przez parę pokoleń, bito więcej ptactwa i baranów, ubierano dom wieńcami i stawiano nawet triumfalną bramę z zieleni, ale treść uroczystości była zasadniczo pokrewna z treścią mniej licznych przyjęć: szczera gościnność i prostota. (...)