Wysokie sztamowe róże, ciemnopurpurowe, cieliste i białe kwitły po obu stronach ścieżki wiodącej do stawu. Gdy pani Barbara i Agnieszka przyglądały się, czy ich nie jedzą mszyce, od kuchni dał się słyszeć blaszany zgiełk naczyń, bełkot wody i poszczękiwanie nosideł.
- Będą podlewać - oznajmiła pani Barbara. - Jakoś dotąd udaje mi się utrzymać wilgoć przynajmniej tu na klombach. Ale jeżeli susza potrwa, to i z tym nie da się rady.
Susza trwała już w istocie od jakich trzech tygodni, dobra na sianokosy, ale grożąca niewyrośnięciem słomy i zadrobnieniem owoców. Po polach, w pobliżu dróg i szos wszystko poszarzało od pyłu. Tylko przy domu, w obrębie wielkich, darzących cieniem drzew i w otoczeniu stawów zostało nieco wiosennej świeżości.
Słońce stało już nisko nad ogrodem, lecz było wciąż jeszcze olśniewająco białe jak w dzień. Iskrzący blask przedzierał się przez zieleń. Róże gorzały jak zapalone, błękit mienił się srebrnym połyskiem.
- Skąd ta woda?! - zawołała pani Barbara, rzuciwszy okiem na wiadra. - Studzienną wodę wzięli! - oburzyła się. - A tyle razy mówiłam, żeby wodę do kwiatów brać ze stawu. Jak w studni wody zabraknie, to na czym będziemy gotować? Co pić?"
Maria Dąbrowska "Noce i dnie"