A było to w dzień Wilii 1879. Opowiadanie moje zacznę od godziny 9 1/2 rano, opis wschodu słońca i tym podobnych perypecji zostawiając na potem. Otóż tedy pan Adam (było to w sam dzień jego imienin) przyjechał z rana na polowanie, chcąc w dzień Wilii szczęścia spróbować Para koni w sankach czekała przed domem. Kaszel mój obudził pewne wątpliwości co do mego udziału W łowach, ale proto-medyk-golibroda pozwolił mi na takowe się udać i zapewnieniem o pomyślności mego zdrowostanu gordyjski węzeł niepewności przeciął. Wsiedliśmy tedy do sanek: pan Adam, wuj Mieczysław, Walunio, Niunio i ja i podążyliśmy w stronę nowińskiego lasu.
Mgła była - jechaliśmy pod bliską osłoną jej skrzydeł, aż się z niej nagle zaczął wyłaniać czarny las sosnowy. Rzekłbyś, że przypływamy do skalistych brzegów Szkocji, po której chodzą szarawe tumany mgły i chwiejne obłoki. Pole śniegowe było niby morzem, co powolnie, wiecznie ogromnymi jęzorami liże granitowe skały. Równe wzrostem wysokie drzewa lasu stanowiły niewyniosły stromy brzeg, co się przez wieki kruszył, tracił szczyty, staczające się w dno pożerczego morza, i teraz niskim, twardym, czarnym stoi murem.
Niby do groty zalanej morzem, do groty Fingala np., wjechaliśmy do lasu. Tam-pod- sosną, na której wisi obrazek Matki Boskiej, zastaliśmy Tuszyńskiego i starego Sałojczyka na jednokonnych saneczkach. Po nabiciu broni rozstawiliśmy się po nowińskiej drodze, naganka zaszła od drożyny wiodącej do Huty Partackiej. Sałojczyk, który był moim nieodstępnym towarzyszem przez całe polowanie, stał po prawej stronie ode mnie, pan Adam po lewej. Cicho było zupełnie, czasem tylko trzasnęła gałązka i śnieg spadał z sosny na ziemię. Wybrałem sobie w arsenale starą, z napoleońskich czasów pojedynkę, niby karabinek, odpowiadający memu ideałowi Horeszkowskiej jednorurki. Oczekiwałem niedźwiedzia, ale go nie było w mateczniku. Trzy strzały padły, a kiedyśmy po skończeniu naganki dobiegli z Sałojczykiem do sani, układano w nie dwa szaraki, których farba zaczerwieniła śnieg. (...)
Wypogadzało się, mróz brał. Zza przezroczystej gazy obłoków wyglądało rozkoszne tło nieba, z promienistą złotą kulą słońca. Stanęliśmy na tak zwanej niegdyś „zielonej drodze", prowadzącej z ciegielni do Nowin. Dziś biała była, ale nie mniej ładna ta ulubiona pana Lagowskiego drożyna.
Śnieg się zaczynał iskrzeć, niebo się przecierało. Postawiono mię na granicy lasu i pola, „przy smolarnym dole". Nadziei zwierzny nie było, ale widok prześliczny. (...) Krzyki naganki ozwały się od strony lasu, myśmy się uszykowali na linii przecinającej zagajnik i będącej przedłużeniem granicy właściwego nowińskiego lasu. Przy tym to lesie stałem, w pobliżu starych, pochylonych słupów, co niegdyś nosiły tablice z numerem leśnego rewiru. Słońce patrzało mi w oczy i olśniewało zupełnie, oświecając grubą warstwę okiści na gałązkach zawieszonej. Wtem Sałojczyk wrzasnął z prawej strony: „Panie Konstanty!" Spojrzałem, aliści szarak przebiega linię i leci jak szalony do mnie, „wygarnąłem do niego", jak mówią starzy łgarze, o jakie dziesięć kroków i o hańbo, o zgrozo! poszedł dalej w krzaki. Przetarłem oczy, ale zająca nie było. (...)
I znów naganek parę nastąpiło. Oprócz wstydu, który mię mordował, czułem oznaki zabójczego głodu. Zapewniano nas wprawdzie przy wyjeździe, że panna Luiza z Melunią przywiozą nam śniadanie, ale wiwandierek naszych nie było. Raz coś podobnego do ich wołania odbiło się o nasze uszy, odpowiedzieliśmy im na to dźwiękiem rogu. Głos poszedł w las i zaginął. Pojechaliśmy dalej. Naganka szła od pól Wólki Jeruzalskiej. Piaszczyste przestrzenie porosłe tylko karłowatą sosną, samorodną, bo właścicielom nie przyszło na myśl zasadzić tam lasu, wyglądały w zimowym stroju tak pięknie i uroczo, jak nudnymi i smutnymi są w lecie. Stałem na granicy lasu, w kępie choinek. Schroniłem się pod baldachim gałązek osypanych cukrem lśniącego śniegu. Pole przede mną leżało wielkie, białe, nie poorane nogą ludzi lub koni, ledwo dotknięte pałeczkowatymi łapkami zająca.
Nade mną niebo przechodzące w szafir, przy mnie zielone gałęzie z białą i złotą ozdobą śniegu, lodu, okiści. Dokoła śnieg miękki i najcudowniejsza gra dwóch kolorów. Gdzie słońce na futerku angory miękkim, jedwabistym - zloty proszek i najpiękniejsze diamenty. Gdzie nie dobiegły promienie - siny, ciemny, błękitnawy cień.
Zając wyszedł, usiadł w takim cieniu i pobiegł dalej z wolna, wyrzucając swawolnie tylnymi nogami. Drugi sunął po ziemi szybko i tulił się do pola, jakby się spodziewał, że przejdzie nie postrzeżony, jakby nie śmiał podnieść wzroku, aby nie zobaczyć strzelca. Palnąłem z jednorurki. O gdyby druga rura, pewnie by leżał, a tak poszedł. (...) Walunio zabral się z Niuniem, pojechali do domu, zupełnie łowów i krwi przelewu syci, a pierwszy z nich, niepomału kontent, że się nie zanudził i nie zmarzł.
Myśmy zostali z nadzieją zwierzyny i z głodem. Damom naszym ani się nie śniło widocznie o smutnym stanie zgłodniałych myśliwych, którzy je klęli na czym świat stoi. Stangret, co wiózł Niunia i Walunia, przyniósł nam wreszcie butelkę słodkiej wódki. O czymś więcej nie pomyślał. Musieliśmy poprzestać na czarce pomarańczówki (...)
Ostatnia naganka była za Pękoszewem. W środku wysokiego lasu jest miejsce krzakami, wikliną i brzózkami porosłe. Wśród tych zarośli zabłąkało się nasienie sosny lub żołądź dębowa i piękne z nich wyrosły już drzewka. Snieg i szron obciążyły gałęzie w tym gaiku i nadały mu kształty zbliżone do gęstego, nieprzebytego, dziewiczego lasu podzwrotnikowej okolicy. Za tło do tego ładnego widoku służyły sosny lasu i brzozy wyniosłe, których najwyższe gałązki błyszczały barwą złota, pomarańczy, róż, pożyczoną od słońca w zachodzie. Ścieżka szła obok tego pięknego gaju, na ścieżce stanęli myśliwi. Niedaleko ode mnie na wzgórku obserwował gęstwinę Sałojczyk. Szlachetne -rysy twarzy i okazała postać starego wieśniaka odbijały od ciemnych pni boru. Sałojczyk zabił zająca i słońce zagasło za lasem, szczyty brzóz zbielały, posiniały, zstępował na ziemię wieczór. Ruszyliśmy do domu wioząc trzynaście zajęcy.
Konstanty M.Górski, Józef Weysenhoff "Z młodych lat. Listy i wspomnienia."