Otóż wyżej zacytowanego roku Pańskiego, w wigilię Matki Boskiej Siewnej, wyszedł był sobie w pole pan Agapit. Tradycyjnym zwyczajem ojców, rozpoczynał on w dniu tym siew żyta, a rozpoczynał, jak Bóg przykazał, cisnąwszy pierwszą garść ziarna na krzyż, przy słowach w Imię Ojca i Syna i... wypiwszy do siewaczy sporą miarkę wódki. Czterech chłopów starych, choć krzepkich i żwawych, z płachtami przez plecy, powtórzyło za panem Agapitem znak krzyża świętego, a otałszy gęby rękawami od koszul, puściło się po świeżo zoranej roli krokiem równym, miarowym, jak metronom Instytutu muzycznego.
Pan Agapit podążył kilkanaście kroków za nimi... że jednak tusza jego utrudniała mu ruchy po dość głęboko zoranych zagonach, postał więc przez chwilę na miejscu, posapał, kijkiem leszczynowym postukał w rolę dla przekonania się czy parobcy calizny nie zostawili, a uspokoiwszy się, że orka dokonana nieźle, że skiby dość się ze sobą schodzą i ziarno równo się rozrzuca, uważał swą misyę za skończoną, i zapuściwszy rękę w kieszeń, zawrócił się ku domowi.
Zaledwie jednak doszedł do miedzy, zbudzony ze śpiku zając pomknął mu przed nosem.
— Hm! mocibdzieju!... — mruknął sobie pan Agapit — zła wróżba... lub przygoda jakaś!., ale czego, głupi kocie, tak zmiatasz, kiedy cię nikt nie goni?! Ot widoczna żyłka latania... jak mocibdzieju u mego sąsiada pana Marka... — I tak zastanawiając się nad, tem, dlaczego zając tak skory do lotu, a sąsiad Marek do włóczęgi, jak ongi jego patron po piekle,., doszedł pan Agapit do dworku, gdy nagle przed gankiem spostrzega konnego posłańca.
— To srokacz pana Marka... czy nie jaka zła nowina? — pomyślał — a z czem to, mocibdzieju przyjechałeś?
— Z listem do wielmożnego — odrzekł posłaniec, ściskając go za nogi.
— To uwiąż srokacza i chodź na kieliszek wódki — rzekł pan Agapit, wprowadzając chłopaka do swej kancelaryi, w której podczas żniw i siewów stał zawsze pod stołem spory gąsiorek wódki z kieliszkiem na szyjce.
Uczęstowawszy przybysza i odprawiwszy napowrót do srokacza, zapalił fajeczkę na pieprzowym cybuszku osadzoną, chustkę z szyi zdjął, okulary na nos nadział, tabaki zażył, i kichnąwszy raz a chrząknąwszy parę razy, zasiadł pod oknem dla odczytania listu pana Marka.
List zawierał co następuje:
„Kochany Sąsiedzie! Dziwnym trafem dowiaduję się od mego pachciarza, że 5-go tego miesiąca, t. j. tydzień, ma się odbyć w Warszawie wystawa rolnicza. Nie stawić się in gremio, byłoby kryminałem — tandem jadę i ciebie ze sobą zabieram. Byłbym sam do ciebie na
szkapie przyleciał, ale nie wyjeżdżając w dalszą drogę i do miasta już od lat dwudziestu, wyszedłem trochę z garderoby... a między warszawskie łyki należałoby z pewnym splendorem wystąpić. Sprowadziłem więc z miasteczka krawca Lajbusia, który mi pantaliony i surdut nicuje, bo wierzch wypłowiał — do kamizelki guziki nowe przyszywa, a i Hawryłce nową kurtkę szykuje, żebym się za tego urwipołcia nie rumienił.(...) czas krótki a ja jechać muszę, i ciebie zabieram bez ekskuzy, bo to wystawa rolnicza raz w sto lat, a ktoby się ze szlachty na taki zjazd nie stawił, miałbym go za hetkę pętelkę.
Szykuj się więc w drogę i do widzenia.
Twój Marek“.
„P. S. Rozstawimy konie — moje srokacze pójdą pierwsze cztery mile — ty swoje kasztany wyślij przodem do Wólki, a każ je dobrze podkuć, bo słyszę, że tam już od pół drogi, aż do samej kolei, szosa zrobiona szarwarkiem, a to istna plaga dla szkapy“.
„P. S. A każ się trochę oporządzić, bo twój tużurek już też na kołnierzu wytarty i potrzeby z kutasem u algierki postrzępione. Poślij sobie po Abramka, on ci co potrzeba wyszykuje, tylko upomnij, żeby się u tużurka poły z tylu lepiej schodziły, bo na wsi to jeszcze ujdzie, ale w Warszawie to nic nie może z tyłu wyglądać“.
Z ostatniemi słowy listu pan Agapit wstał z krzesła, instynktownie pomacał się rękami po miejscu wskazanem mu przez przyjaciela, i potarłszy czoła, zaczął się przechadzać po pokoju.
Hm!! — mocibdzieju!.. — mruczał, zsunąwszy brwi — dyabli mi tego latawca za sąsiada nadali. — Warszawy podróż daleka... co mnie tam z tego przyjdzie?.. nie będę ja, to się i tak wystawa odbędzie. — Ale znów... Marek pisze, że to kryminał nie być... a jużciż on to wie... Hm!., mocibdzieju — po chwili mówił dalej pod nosem — może i ma on racyę... — Jakby się wszyscy jedni na drugich ogladali. toby nikt nie pojechał... a taka solidarność szlachecka istnieć powinna.
I spuściwszy głowę, chodził pan Agapit po pokoju; a trzeba wiedzieć, że ruchliwy Marek, jako człowiek inicyatywy i energii, dziwny wpływ na ociężałym wywierał sąsiedzie. Nie śmiejąc więc sprzeciwić się sąsiadowi, dumał pan Agapit a medytował... to chwiał się w postanowieniu, to wracało ono napowrót; nareszcie po półgodzinnej walce z myślami, zmęczony chodzeniem
wzdłuż i w poprzek pokoju zapalił drugą fajkę, zasiadł na fotelu, i wydarłszy z kalendarza ćwiartkę papieru, napisał na niej:
„Kochany Sąsiedzie!
Szkoda żeśmy się trochę późno o wystawie dowiedzieli... bo ja tak łap cap nie lubię; mimo to, nie dla przyjemności, ale dla zasady solidarności szlacheckiej — jadę. Kasztany wyszlę do Wólki, ale tylko trzy, bo Mośkówna mi się oźrebiła i ma ładnego Wrześniaka. Po krawca zaraz posyłam i dziękuję Ci za uwagę co do tużurka, bo człowiek sam sobie zajrzeć nie może. Co do algierki, to kutas każę uciąć w Warszawie a nowy kupię. Tylko zastrzegam sobie nie tracić czasu w Warszawie. — Dwa, trzy, a najdłużej cztery dni, to aż nadto — pora robocza... dziś zacząłem siewy na pólku za Bożą Męką — dobrze się sieje; czego i Tobie życzę.
Do widzenia Twój Agapit“.
Po liście następowało nieuniknione post scriptum.
„Kiedy już dla splendoru bierzesz z sobą Hawryłkę z nową liberyą, czvby nie wypadało wystąpić w Warszawie własnym ekwipażem? Na wszelki wypadek każę tranem wysmarować budę i fartuch u koczobryka — może się namyślimy wziąć go z sobą. Czekam na Twój odpis
I wyprawiwszy posłańca z odpowiedzią, jął się pan Agapit do przygotowań w drogę. Więc włodarza wysłał do miasteczka po krawca Abramka — kuchtę po imbier, muszkatową gałkę i angielskie zielę do bigosu, którego sporą faskę na drogę przysposobić kazał. Nieubłagana kucharka z nożem u pasa pobiegła przeciąć pasmo żywota kilku kapłonom, bez których towarzystwa pan Agapit podróży nie pojmował. Gospodyni zabrała się do zagniecenia ciasta na świeży chleb i bułki, do drogi przysposobić się mające, słowem gwar i zgiełk powstały w cichym dworku kawalerskim pana Agapita, który już od lat kilkunastu w dalszą nie puszczał się
drogę.
Nareszcie, po trzech dniach przygotowań, wśród których pan Agapit chodził jak bez głowy, gdy już Abramek tużurek o tyle przynajmniej poprawił, że poły ztyłu w górze się nieco schodziły, gdy już kilkanaście bochenków chleba i bułek i pół tuzina kapłonów rumieniło się w sakwojażu pana Agapita, gdy już faska bigosu hermetycznie ubitą była, a manierka wódki i gąsior wina w podróżnem spoczywały puzderku... gdy wreszcie konie podkuto, a koczobryk tranem wysmarowano, — przed domem pana Agapita zaturkotała bryczka a w niej p. Marek.